WESPRZYJ TERAZ

Misyjne drogi do trędowatych w Indiach...

W Indiach są dwa ośrodki dla osób dotkniętych trądem związane z Polską. Te miejsca to Jeevodaya w stanie Chhattisgarh i Puri w stanie Orissa. Jak powstały i jakie były drogi naszych rodaków do trędowatych w Indiach? Jaka jest sytuacja tych miejsc po strasznych prześladowaniach chrześcijan w Orissie?

Adam Wiśniewski jako młody chłopak zachwycił się postacią ojca Damiana de Veuster. Od tamtej pory wytrwale dążył do tego, by poświęcić swoje życie trędowatym i służyć im jak najlepiej. Wstąpił do misyjnego stowarzyszenia Pallotynów. W przeddzień wybuchu II wojny światowej w 1939 roku otrzymał święcenia kapłańskie. W czasie okupacji, na tajnych kompletach, rozpoczął studia medyczne. Gdy pojawiła się pierwsza sposobność otrzymania paszportu, wyjechał do Francji i Szwajcarii, gdzie kontynuował studia w zakresie medycyny tropikalnej. Krótki epizod nieudanej podróży do Afryki tylko potwierdził, że „drogi Moje nie są drogami waszymi…” Ostatecznie, na zaproszenie współbraci z prowincji niemieckiej, w 1961 roku wyruszył do Indii, gdzie było i ciągle jest najwięcej trędowatych na świecie. W 1969 roku wraz z Barbarą Birczyńską zbudował w szczerym polu Ośrodek dla trędowatych, któremu nadał nazwę „Jeevodaya”, co w sanskrycie znaczy „świt życia”. W jego zamyśle była pionierska idea. „To nie ma być ośrodek dla dzieci trędowatych – pisał w liście do Polski – to ma być ośrodek dzieci trędowatych”. W myśl tej zasady ze swoimi podopiecznymi mieszkał, jadł, modlił się i pracował. To bardzo ważne dla ludzi odrzuconych, jakimi w społeczności Indii są trędowaci. Ks. Adam nie zrealizował wszystkich swoich planów, zmarł na raka w wieku 74 lat, ale był świadkiem Jezusa, który nie obawiał się dotknąć trędowatego i powiedzieć: „Chcę, bądź oczyszczony”.

Jeszcze bardziej dramatyczną drogą szedł do swoich trędowatych w Indii o. Marian Żelazek. W1937 roku wstąpił do misyjnego zgromadzenia Księży Werbistów. W 1940 wraz z grupą współbraci został aresztowany i wywieziony kolejno do obozów koncentracyjnych w Dachau i Gussen. Był świadkiem śmierci wielu swoich przyjaciół – jak opowiadał po latach – wraz ze śmiercią każdego rósł w nim zapał misyjny. Obiecał sobie i kolegom, że jeśli przeżyje tę wojnę, to swoją misją wypełni zadania, które były przewidziane dla nich wszystkich. W 1948 roku otrzymał święcenia kapłańskie w Rzymie, skąd został skierowany do Indii. Po wielu latach pracy misyjnej wśród ludności plemiennej Adivasów w stanie Orissa (na terenach, które zostały dotknięte ostatnimi prześladowaniami) został mianowany proboszczem w miejscowości Puri. Dostrzegł na terenie swojej parafii ogromną, zaniedbaną kolonię dla trędowatych. Ci, którzy nie mieli innych środków do życia, ciągnęli do jednego z największych miejsc pielgrzymkowych hinduizmu, aby tam żebrać o jałmużnę. Hinduizm co prawda nie zna pojęcia miłosierdzia, ale pobożny hindus może poprawić swoją karmę w przyszłym wcieleniu poprzez akty litości. O. Marian dla swoich „parafian” (z których nikt nie był chrześcijaninem) zaczął budować domy, stworzył szkołę, do której mogły chodzić ich dzieci wraz z innymi uczniami, wybudował kuchnię miłosierdzia, przychodnię, szpital. Zdobywał pieniądze, zapraszał lekarzy ze świata, ale przede wszystkim był z nimi, rozmawiał, opatrywał rany (tego nauczył się w obozie koncentracyjnym). Zmarł wśród tych, którym poświęcił ostatnie lata swojego życia...

Dr Helena Pyz jako dziecko zachorowała na chorobę Heinego-Medina (polio). Straciła władzę w jednej nodze, ale zyskała wrażliwość na człowieka chorego. Postanowiła zostać lekarzem. Po latach – już na studiach medycznych – zdecydowała, że pragnie swoje życie poświecić Jezusowi, nie rezygnując jednak z wymarzonego zawodu. Wstąpiła do instytutu świeckiego założonego przez kardynała Wyszyńskiego i od Niego uczyła się służby społecznej i miłości do człowieka, takiej jaką miał do niego Chrystus. Niespodziewanie na imieninach u koleżanki usłyszała opowieść o Jeevodaya i księdzu doktorze, który gdy umrze pozostawi tysiące pacjentów, którymi nikt się nie zajmie. Jak dzisiaj przyznaje, jej wiedza o trądzie była encyklopedyczna, a decyzja natychmiastowa i konsekwentna. Formalności i oczekiwanie na wizę potrwały prawie dwa lata. Nie zdążyła dojechać przed śmiercią ks. Wiśniewskiego, ale na miejscu odczytywała jego ideę i podjęła misję. Jednym z pierwszych przyjaciół spotkanych w Indii był o. Marian, który po bratersku udzielał jej rad jako bardziej doświadczony misjonarz.

Dziś Ośrodek Jeevodaya, w którym pracuje, to 423 dzieci z rodzin osób dotkniętych trądem, ponad 40 absolwentów, którzy kontynuują naukę na wyższych uczelniach (w tym 3 w Polsce) i około 100 dorosłych, głównie byłych trędowatych. Oprócz pacjentów chorych na trąd zajmuje się leczeniem gruźlicy (zbierającej tragiczne plony) i chorymi na AIDS. W ciągu roku przyjmuje ponad 10 000 pacjentów. Tylko w 2008 roku ciągle jeszcze miała w przychodni 155 nowych przypadków trądu.

Kiedy do Polski zaczęły docierać doniesienia o prześladowaniach chrześcijan w Orissie rozdzwonił się telefon w naszym Sekretariacie z pytaniami: „Czy Pani doktor i jej podopieczni są bezpieczni? Czy wiemy jaka jest sytuacja w miejscu o. Mariana?” Ojciec Kurian, następca o. Żelazka uspokajał, że do dużego miasta, gdzie jest łatwiej o pomoc policji, napastnicy raczej nie przyjdą, ale wywiadów na ten temat nie chciał udzielać. Do Jeevodaya miejscowe władze przysłały na kilka dni 2 osobową obstawę policyjną na wypadek ataków. Ciekawe co ci dwaj policjanci zrobiliby, gdyby naprzeciw stanęło 100 uzbrojonych w kije ekstremistów? Jeszcze kiedy jechałam do Indii, w listopadzie 2008 roku, niektórzy znajomi obawiali się o moje bezpieczeństwo, szczególnie, że zamierzałyśmy z dr Heleną odwiedzić założony przez o. Mariana Ishopanthi Aśram w Puri.

Czy zagrożenie było realne? Z danych, które otrzymałam na miejscu wynika, że w stanie Orissa akty przemocy dotknęły około 150 tys. ludzi, w tym 100 tys. w samym regionie Kandhamal. Liczbę zabitych szacuje się na 60 osób, ale ponad 600 osób uznaje się za zaginione, wiele z nich może również nie żyć. Rannych zostało ponad 18 tys. osób. Zniszczono ok. 4,5 tys. domów, w tym 50 kościołów. Około 30 tys. osób uciekło do lasów i innych stanów Indii. 23 tys. osób otrzymało schronienie w 13 obozach dla uchodźców.

Na co dzień w „polskich” ośrodkach bardziej uciążliwa jest nieżyczliwość urzędników, którzy każdą sprawę załatwiają z opieszałością i niechęcią. Czy dlatego, że nie lubią chrześcijan, czy może dlatego, że oni zajmują się trędowatymi, którymi nie ma potrzeby się zajmować, czy z ludzkiej nieżyczliwości lub oczekiwania na łapówkę? Pan Bóg wie. Bardziej boli chyba, gdy polska niby-katolicka dziennikarka prosi o ciekawy artykuł z dobrymi zdjęciami o prześladowanych chrześcijanach, aby pismo dobrze się sprzedawało. Nawet na ludzkiej tragedii można budować swoje własne zamki z piasku, a w szczerym polu można postawić trzy namioty i rozpocząć dzieło, które przeniesie jego twórcę do historii.

W dzisiejszych Indiach i w Polsce potrzebny jest duch ks. Adama – pragnącego żyć z trędowatymi i dać im szansę, aby mogli pomagał innym i duch o. Mariana, który w pogardzanych przez wszystkich jeńcach z Bangladeszu widział innych jeńców prowadzonych w czarnych sutannach do obozu zagłady i wyśmiewanych przez okoliczną ludność....Potrzeba świeckich misjonarzy, którzy jak dr Helena podejmą się bezinteresownej służby potrzebującym i będą dawać świadectw, że istotnie „więcej szczęści a jest w dawaniu niż w braniu” 

Anna Sułkowska 
Misyjne drogi nr 1-2/2009