WESPRZYJ TERAZ

Z miłości do ludzi

2022-01-18

Jej historia sprawia, że wraca nadzieja. Jest odważna, waleczna, czasem bezkopromisowa. Wierzy, że tylko dzięki czynieniu dobra świat może być lepszy.

Jak opisać Helenę? Ponad 30 lat jej pracy w Indiach z ludźmi wykluczonymi społecznie? Bohaterka, siłaczka, święta, może wariatka, bo postanowiła żyć z trędowatymi?

- Nic nie postanowiłam. Jestem tam, bo jestem potrzebna – mówi dziś Helena Pyz (73). Polska lekarka nie lubi, gdy ktoś próbuje stawiać ją za wzór. – Gdyby pani zobaczyła, jak ja czasem na nich krzyczę, jestem wybuchowa, ale…jestem jaka jestem. Staram się nikomu nie robić krzywdy, staram się pomagać, a wychodzi jak wychodzi… różnie wychodzi – mówiła.

W jej oczach można znaleźć wszystkie barwy życia: radość, wzruszenie, pokorę, tęsknotę, życiową mądrość i olbrzymie pokłady miłości do Boga. Helena od 50 lat należy do Instytutu Prymasa Stefana Kardynała Wyszyńskiego. Jest świecką osobą konsekrowaną. Tę drogę wybrała świadomie. Ale nie widziała, gdzie pośle ją Bóg. Przez wiele lat pracowała w warszawskich przychodniach. 30 lat temu poszła na imieniny do koleżanki. Tam usłyszała, że w ośrodku dla trędowatych w Indiach potrzebują lekarza na zastępstwo. Doktor medycyny i założyciel Ośrodka, ks. Adam Wiśniewski, był śmiertelnie chory. Pomyślała: pojadę.

„Świt życia”, czyli nowy początek.

Czekała na wizę ponad dwa lata. Kiedy wreszcie w lutym 1989 r. dotarła do ośrodka w Dżiwodaja (oryginalnie Jeevodaya – przyp. Red.), ksiądz Adam już nie żył. – Było tam 70 osób dorosłych, w tym dwa małżeństwa i 150 dzieci w internatach – wspomina Helena. Nie znała języka hindi ani zwyczajów, nie miała praktyki w leczeniu trądu, a już na pewno pieniędzy na prowadzenie ośrodka. – Zawierzyłam wszystko Bogu – mówi. Było jej ciężko. Nie była pewna czy ma tam zostać.

Dwa miesiące po przylocie Helena jechała do odległej przychodni, ale w drodze zepsuł się samochód. – Było bardzo gorąco. Kierowca wystawił siedzenie z auta i postawił w cieniu drzewa, gdzie miałam siedzieć i czekać. Wzruszyło mnie to. Do przychodni dojechaliśmy wieczorem, ale nikogo już nie było. Byłam zmęczona. Spływały po mnie krople potu. I wtedy pomyślałam, że chcę tu zostać, jak pot na indyjskiej ziemi – wspomina.

Nawet w XXI wieku trąd, mimo że całkowicie wyleczalny, jest stygmatem na całe życie. Stygmatyzuje też całą rodzinę chorego. – Trędowaty nie musi już krzyczeć „nieczysty” jak w czasach biblijnych. Gdy choroba pozostawi ślad na ciele, bo była zbyt późna diagnoza, to wszędzie usłyszy „idź stąd” – mówi Helena. Lekarze nie chcą leczyć trądu, bo stracą innych pacjentów. Dzieci nie mogą chodzić do publicznych szkół, nikt nie znajduje pracy. Trędowaci żebrzą, bo do „poprzedniego życia” nie mają wstępu.

Dżiwodaja miała być miejsce właśnie dla nich. Wymyślił je ksiądz Adam Wiśniewski, który w 1961 roku wyjechał do Indii, by osiem lat później kupić ziemię i postawić tam trzy marnej jakości namioty. Ośrodek nazwał Dżiwodaja, co oznacza „świt życia”. Pieniądze pozyskiwał od darczyńców, szczególnie powojennej Polonii. Kiedy w Dżiwodaja zjawiła się Helena, wpłat było coraz mniej, korespondencja z ofiarodawcami zaniedbana. Zaczęła szukać nowych w Polsce, najczęściej były to datki ze zbiórek kościelnych. – Wymieniałam złotówki na dolary oczywiście na czarnym rynku, raz nawet uciekłam przed policją – wspomina ze śmiechem. – W porę zauważyła, że kręcą się obok mieszkania, w którym była przeprowadzana transakcja. Uciekłam z pieniędzmi, zanim weszli – mówi. Helena jest odważna i jeśli trzeba potrafi naginać reguły. Wkrótce została członkiem stowarzyszenia, w skład którego wchodzą księża Pallotyni i mieszkańcy ośrodka Dżiwodaja.

Potem zaczęła budować szkołę, rozwijać przychodnię. I uczyć mieszkańców samodzielności. Jednego nauczyła jeździć autem, drugiego przyuczała na aptekarza, trzeciego na rolnika. Zasiała pola ryżu, na którym pracowali mieszkańcy, stworzyła inne miejsca pracy. – Kiedy czujesz się potrzebny, chce ci się żyć – mówi. – Nie chciałam ich tylko leczyć, ale z nimi być.

W 2003 r. do Indii przyjechała Anna Sułkowska (51), również z Instytutu Wyszyńskiego. Absolwentka filozofii chrześcijańskiej, psycholog. – Gdy tylko koło mnie stanęła, wiedziałam, że będziemy razem pracować – mówi Helena. Anna została kierownikiem Sekretariatu Dżiwodaja w Polsce. – Dla niej nie było rzeczy niemożliwych. Zaczęła zbierać pieniądze nie tylko na zbiórkach w kościołach, też przez internet, rozkręciła stronę internetową, organizowała spotkania – wylicza. – To ona jako pierwsza wymyśliła adopcję serc, czyli opiekę materialną i duchową nad dzieckiem. Namówiła mnie, bym co roku przyjeżdżała do Polski podreperować zdrowie. Kiedyś mi powiedziała: „wiesz, Pan Bóg zawsze wysyłał apostołów po dwóch” – wspomina Helena. Anna pracowała dla Dżiwodaja przez 13 lat. A potem zachorowała na raka. Zmarła 9 miesięcy po diagnozie. – Pan Bóg wie, co robi, ale bardzo za nią tęsknię – mów Helena.

Po owocach poznacie…

300 dzieci. Tyle mniej więcej żyć uratowała przez 30 lat. W Dżiwodaja z czasem zaczęto podrzucać noworodki i maluchy. Najczęściej dziewczynki, bo w Indiach są traktowane gorzej. A gdy matka umiera przy porodzie, wykarmienie dziecka jest dla rodziny zbyt kosztowne. – Patrycję przyniósł wujek, miała cztery miesiące i ważyła 1800 gram. Bała się ją wziąć, bo wcześniej na rękach umarł mi miesięczny Filipek, też niedożywiony. Moją Patrycję ledwo odratowałam. Pokochałam, wychowałam. Kończy literaturę angielską, będzie uczyła w szkole. Ma już 23 lata, to bardzo piękna i dzielna dziewczyna – mówi.

Ma więcej „przybranych” córek. Snehę (13), której rodzice rozbili czaszkę jako niemowlakowi i która przeszła operację w Polsce. Jest też Saru (25), która skończyła pielęgniarstwo. Jej duma to też Manodż. Choć ma rodzinę, Helena miała ogromny wpływ na jego edukację i dalsze życie. – Jest najstarszy z ośmiorga rodzeństwa. Rodzice trędowaci, tata jest traktorzystą, mama pracuje w ogrodzie – opisuje. – Manodż urodził się u nas i od początku widać było, że jest bardzo zdolny. Na studia wyjechał do Polski, nauczył się języka polskiego, pracuje w Indiach jako menedżer w pobliskiej szkole. Wybudował dom i jest w zarządzie stowarzyszenia ośrodka – mówi Helena. Gdyby nie ona, dzieci trafiłyby na ulicę i żebrał! A wiara? Nigdy nie zmuszała nikogo na przejście na chrześcijaństwo. Jeśli same chciały, chrzciły się. Niektóre jej dzieci są więc hindu, inne chrześcijańskie. Helena od kilku lat jeździ na wózku inwalidzkim. To pokłosie choroby Heinego-Medina z okresu dzieciństwa. Jej plany na przyszłość? Czynić dobro!

Numer polskiego konta, jeśli chcesz wspomóc ośrodek Jeevodaya w Indiach 16 1020 1097 0000 7120 0004 8736.

Źródło: Magazyn RELAKS, nr 12, styczeń 2022 r.