WESPRZYJ TERAZ

Wszyscy znają język miłości, wywiad dla "Naszego Dziennika"

2021-09-26

Udało się Pani dotrzeć na beatyfikację Prymasa Tysiąclecia i Matki Elżbiety Czackiej aż z Indii.

– To zasługa Ojca – bł. Prymasa Stefana Wyszyńskiego, którego prosiłam, aby pomógł mi zorganizować bilet i wizę do Polski, jeśli rzeczywiście zaprasza mnie na swoją beatyfikację. Aż mnie zaskoczyło, że tak szybko wszystko udało się załatwić.

Bardzo się cieszę, że beatyfikacja księdza Prymasa odbyła się wraz z beatyfikacją matki Elżbiety Czackiej, która była w Polsce pionierem w dziedzinie pomocy osobom pozbawionym wzroku. W Indiach siostry franciszkanki prowadzą trzy ośrodki dla niewidomych. Zaczęły swoje misje w tym samym czasie co ja – w 1989 roku, bo wcześniej komuniści zakazywali wyjazdów z Polski.

W trudach związanych z prowadzeniem ośrodka prosi Pani o pomoc księdza Prymasa?

– Modlę się do wszystkich świętych, o pomoc proszę też Wandę Błeńską, starszą koleżankę zajmującą się osobami dotkniętymi trądem, której proces beatyfikacyjny niedawno się rozpoczął.

Pani mama przepisywała teksty Prymasa Wyszyńskiego, czy to wpłynęło na decyzję, że wstąpiła Pani do Instytutu Prymasowskiego?

– Mama nie pracowała zawodowo ze względu na moją chorobę. W wieku 10 lat zaraziłam się wirusem polio i zachorowałam na heinemedinę, wtedy w Polsce nie było jeszcze szczepionek. Miałam czterokończynowe porażenie. Wróciłam do prawie całkowitej sprawności oprócz jednej nogi.

W domu było pięcioro dzieci, panie na ogół przy tak licznej rodzinie nie pracowały. Czasem pomagałam mamie przepisywać teksty Księdza Prymasa, bo siedziałam w domu, nie biegałam po podwórku. Wtedy jednak to były dla mnie za trudne treści.

Już na studiach, w czasie wakacji nad morzem, poznałam panie z Instytutu – mówiły zachwycająco o Matce Bożej, którą kochałam. Dwa razy byłam na pielgrzymce na Jasną Górę – raz rowerem, a raz szłam o kulach, gdy miałam silniejsze ręce po zdjęciu 11-kilogramowego gipsu założonego po kolejnej operacji. Na pielgrzymki chodził mój tato od czasu Powstania Warszawskiego, praktycznie do śmierci.

Na zaproszenie pań z Instytutu kilka razy pojechałam na nocną adorację na Jasną Górę. Przed obrazem Czarnej Madonny zapadła decyzja co do mojego powołania.

Co z nauczania Księdza Prymasa szczególnie zapadło Pani w pamięć?

– Kiedy mówiłam, że nic nie rozumiem z brewiarza po łacinie, Ksiądz Prymas odparł: „Ale Pan Bóg rozumie”. Do dzisiaj bardzo lubię modlitwę brewiarzową.

Powiedział mi też dwa razy: „Modlę się za twoją nóżkę”, a ja w swojej przemądrzałości odpowiedziałam: „Ojcze, ale proszę bardziej się modlić za moją duszę”. Wstydzę się tego, ale moja niesprawna noga nigdy nie była dla mnie problemem, choć inni może myśleli, że jest mi z tym ciężko. Osiem lat temu musiałam już usiąść na wózek, po kolejnych urazach przestałam chodzić. Choroba na pewno ułatwia mi kontakt z chorymi, którzy czują się przeze mnie bardziej zrozumiani.

Kardynał Stefan Wyszyński miał wpływ na Pani życiowe wybory?

– Nasz Instytut związany jest z Jasną Górą i Jasnogórskimi Ślubami Narodu, a naszym zadaniem i charyzmatem jest budowanie w Narodzie Polskim miłości do Maryi jako naszej Matki i Królowej.

Ksiądz Prymas był naszym Ojcem, prowadził rekolekcje, dni skupienia, duchową formację. Żyłyśmy tymi ideami w Polsce, choć mamy kilka pań, które mieszkały za granicą, m.in. w Domu Polskim podczas pontyfikatu Jana Pawła II, a także w Szwajcarii czy Anglii, i ja w Indiach. Ojciec chyba nigdy nie myślał, że rozjedziemy się po świecie.

Do Indii wyjechałam po śmierci Ojca, gdy umierał ks. Adam Wiśniewski SAC, założyciel ośrodka Jeevodaya. Udało się mu wyjechać z Polski w latach 50., po okresie stalinowskim. Inspirował kolejne pokolenia polskich pallotynów do zaangażowania misyjnego.

W akademii medycznej moim starszym kolegą był ks. abp Henryk Hoser SAC. Kiedy pracował już w Afryce, zaproponował mi wyjazd na misje do Rwandy. Wówczas odmówiłam, nie znałam języka francuskiego, a ponadto w Polsce miałam mnóstwo pracy, byłam zaangażowana w NSZZ „Solidarność”. Po latach ksiądz arcybiskup żartował, że jemu odmówiłam, a księdzu Wiśniewskiemu nie. To były jednak Boże plany, nie moje.

Błogosławieństwo na wyjazd z pomocą lekarską do Jeevodaya dała mi założycielka Instytutu Maria Okońska. Bardzo ceniła osoby zaangażowane w pomoc trędowatym i wiedziała, że to nie moja fanaberia, a misja powierzona przez Pana Boga. W Polsce zostawiłam ukochany Instytut, rodzinę biologiczną – wtedy jeszcze żyła moja mama.

Przed wyjazdem miałam ogromne obawy z powodu braku płynnej znajomości języka angielskiego, wówczas ks. Stanisław Kuraciński pocieszył mnie słowami: „Wszyscy znają język miłości”.

Przed wstąpieniem do Instytutu byłam już na studiach medycznych. Powołanie lekarskie wybrałam wcześniej, kiedy sama dużo czasu spędziłam w szpitalu. Chciałam spłacić dług i być tak samo dobrym lekarzem jak ci, którzy się mną zajmowali.

Nauczanie księdza Prymasa niewątpliwie wpłynęło na moją decyzję, nieustannie uczył nas miłości bliźniego, pochylenia się nad potrzebującymi – pacjentami. Choć dziś nie jestem pewna, co by Ojciec powiedział, gdybym mu oznajmiła, że chcę wyjechać do Indii [śmiech]. Nie wiem, czy by nie powiedział: „Dziecko, tu jest tyle pracy”. Dziś Polska naprawdę potrzebuje ewangelizacji. Moją misją jest jednak misja lekarska, niesienie pomocy chorym, którymi nie zajmie się indyjski lekarz.

Dlaczego?

– Zajęcie się trędowatymi oznaczałoby odrzucenie społeczne. Władzom Indii też nie jest na rękę leczenie trędowatych, którzy są traktowani jako obciążenie społeczne, ponieważ nie pracują.

Na wszystkie zgody na wyjazd czekałam dwa i pół roku, teraz co roku muszę odnawiać wizę wolontaryjną uprawniającą do dalszego pobytu. W pracy bardzo wielu rzeczy też mi nikt nie ułatwia, choć Hindusi są bardzo mili. O jeden podpis musiałam żebrać trzy miesiące. Trudno nam oceniać to społeczeństwo, patrząc przez filtr europejskiej mentalności. Staramy się jednak zmieniać pewne rzeczy dobrem, pochylając się nad chorymi. Tak robiła Matka Teresa, wyciągając ze śmietnika chorych, nierzadko jedzonych już przez robaki.

Miała Pani kontakt z Matką Teresą?

– Byłam raz w jej domu, modliłyśmy się razem w kaplicy. Rozmawiałyśmy chwilę, to było bardzo piękne spotkanie, podczas którego przywitała się ze mną słowami wypowiedzianymi piękną polszczyzną: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Cały czas współpracujemy z siostrami od Matki Teresy z Kalkuty, dzieci z ich domów też przyjeżdżają do naszego ośrodka.

Jest Pani w Indiach już 32 lata, jakie zmiany w tym czasie zaszły w ośrodku?

– Sporo się zmieniło. Od 2000 roku Jeevodaya znajduje się na terenie nowego stanu, który wydzielono z największej centralnej prowincji Indii. Nasz stan jest teraz bardziej jednorodny językowo i kulturowo. Obowiązuje język hindi, ale inny dialekt. Nowe uwarunkowania poprawiły naszą sytuację. Przekazano znaczne pieniądze na rozwój nowego stanu, w tym także na edukację zdrowotną. Dla tych, którzy nie potrafią pisać i czytać, są rysunki informujące, z jakimi objawami należy zgłosić się do lekarza. To bardzo poprawiło sytuację epidemiologiczną. Kiedyś rocznie miałam 500 nowych przypadków chorych na trąd, a dziś około 100.

W Indiach z chorobami wiążą się mity, niestety ludzie nadal trąd traktują, jako zemstę bogów. Trądowi towarzyszy społeczny ostracyzm, wykluczenie społeczne. Dlatego chorzy żyją na obrzeżach dużych miast, w których jest łatwiej żebrać. Najwięcej trędowatych jest na północy i w stanach północno-wschodnich Indii. Mieszkają w specjalnych koloniach, gdzie panują prymitywne warunki. Indie nadal przodują na świecie, jeśli chodzi o liczbę chorych na trąd, WHO nie prowadzi jednak zbyt solidnie statystyk pod tym kątem.

Trąd jest dziś wyleczalny?

– Tak, mamy skuteczne leki. Jeśli jednak terapia zostanie za późno podjęta, ciało ulega zniekształceniu, a powstałe rany bardzo często nie goją się już do końca życia. Ze względu na ostracyzm społeczny człowiek w takim stanie, choć już nie zaraża, nie może iść do żadnej pracy, musi żyć z żebraniny. Wyleczeni bez zniekształceń, o których chorobie i leczeniu nie wie lokalna społeczność, mogą w niej normalnie funkcjonować. Zdarza się też, że chory funkcjonuje w społeczeństwie, jeśli nie ma stygmatu trędowatego, i niestety zaraża, gdy nie leczy się systematycznie. Ludzie o tym nie wiedzą i tylko dlatego go akceptują.

Osoby stygmatyzowane jako trędowaci zakładają między sobą rodziny, ich dzieci są jednak bardzo biedne, chodzą z rodzicami żebrać. Widzą, jak często z obrzydzeniem traktowani są ich rodzice. Dostają jałmużnę w bardzo niegodny sposób – pieniądz trzeba wygrzebać czasem z kanału, a jedzenie rzucane jest na ziemię. Ludzie dają jałmużnę z egoistycznego powodu, by mieć lepszą karmę (choć oficjalnie zlikwidowano system kastowy, to nadal w mentalności ludzi jest on mocno zakorzeniony). Na przykład sklepikarz jest przerażony, gdy widzi, jak witam się z okaleczonymi trądem. Smucą mnie takie sytuacje. Chcę im pokazać, że są w błędzie, unikając okaleczonych przez trąd, którzy są już wyleczeni.

Powoli w społeczeństwie zmienia się świadomość także pod tym względem. Do naszej misji przychodzą do pracy ludzie z okolicznych wsi. Księgowy pracuje u nas już od ponad 30 lat. Żadna z tych osób nie zachorowała na trąd. Ludzie to zaczynają dostrzegać, co pomaga w integracji społecznej i odbiera lęk wobec okaleczonych przez trąd. W naszej szkole dzieci wioskowe siedzą już w ławkach razem z dziećmi z rodzin dotkniętych trądem. Mało tego, na święta dzieci ze wsi zapraszają przyjaciół z naszego ośrodka do swoich domów. Z radością mogę patrzeć na to, czego nie doczekali założyciele ośrodka. Uważam, że to jest szczyt integracji, tym ludziom nie odbierze się już godności.

Wiele lat trzeba było czekać na takie owoce pracy, ale warto było.

– W grudniu 2019 roku minęło 50 lat istnienia ośrodka, który powstał w 1969 roku. Moja misja trwa ponad 32 lata. Mamy jeszcze kilku trędowatych przyjętych przez ks. Adama Wiśniewskiego SAC, którzy jako jedyni są dłużej w ośrodku ode mnie. Są też duchowe owoce istnienia ośrodka. Wielu wolontariuszy z Polski przeżyło doświadczenie nawrócenia. Jeden z mężczyzn, który do Indii przywędrował za swoim guru, a trafił do nas, pod wpływem modlitwy hinduskich dzieci poszedł do spowiedzi. Dziś stworzył piękną katolicką rodzinę. Inni zawarli związek małżeński, choć wcześniej przez lata żyli bez sakramentu.

Hindusi też się nawracają?

– Mam 33 dzieci chrzestnych, z których 10 jest już w niebie. Niestety, jeden z moich synów chrzestnych zmarł podczas pandemii.

Jak Państwo sobie radzili w ośrodku w tym ciężkim czasie?

– Najtrudniejsze są ograniczenia w nauce. Dzieci po wakacjach, które zaczęły się w kwietniu, przez cały rok nie wróciły do szkoły. Od nowego roku otworzono szkoły tylko dla starszych dzieci, z klas 9-12. Młodsze zostały w domach. To błąd, ponieważ z tabletów nie nauczą się pisać i czytać.

Pacjenci też rzadziej przychodzą do lekarza. Bardzo podrożało paliwo. Panuje ogromna inflacja, dokonując wymiany pieniędzy z datków otrzymywanych głównie z Polski, dostajemy dużo mniej rupii. Prowadzimy Adopcję Serca pozwalającą pokryć koszty edukacji i utrzymania ośrodka. Miesięcznie wydajemy ponad 150 zł na osobę.

Ilu podopiecznych przebywa dziś w ośrodku?

– Przez całą pandemię na stałe mamy około 200 osób, po powrocie uczniów ze starszych klas ta liczba zwiększy się do 300 podopiecznych. To dzieci trędowatych. Wielu absolwentów kończy studia, zarabiają na swoje życie, są zdrowi. Najczęściej decydują się na zawód nauczyciela lub pielęgniarki. Dwie osoby skończyły studia w Polsce. Jedna z nich, która założyła już rodzinę i spodziewa się drugiego dziecka, była pomocnikiem podczas produkcji filmu pt. „Jutro czeka nas długi dzień” ukazującego kulisy mojej pracy w Jeevodaya.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Karolina Goździewska

Źródło: sobota-niedziela, 25-26 września 2021, Nr 223