WESPRZYJ TERAZ

Mama trędowatych - artykuł o dr Helenie w miesięczniku "Ludzie i wiara"

2019-06-18

Pochodzi z bogatej rodziny, która po wojnie straciła wszystko. Kamienicę oraz dwie drukarnie w centrum Warszawy. Jej tato, zaangażowany katolik, nie chciał sprawować kierowniczych funkcji, często musiał zmieniać pracę. W domu, gdzie była piątka dzieci, brakowało na podstawowe rzeczy. Na dodatek 10-letnia Helena zapadła na chorobę Heinego-Medina.

Przestała chodzić. Nie mogła wykonywać codziennych czynności. Nawet podniesienie szklanki z herbatą stało się wyzwaniem. Rehabilitacja była niezwykle żmudna i bolesna. Nie udało się cofnąć porażenia prawej nogi. Helena poruszał się o kulach. Miała pretensje do Boga, pytała Go: „Dlaczego ja?”. – Jako nastolatka bardzo tę moją inność przeżywałam. Jeśli ktoś mi okazywał sympatię, podejrzewałam, że to litość. Nie zdawałam sobie sprawy, że to ja odrzucam ludzi. Niewiara, że ktokolwiek może pokochać kalekie dziecko, koleżankę, przyjaciółkę. Że nie z litości pójdzie ze mną do kina. Kalectwo rodzi w nas rogatość – tłumaczy. Pewnego dnia ojciec powiedział coś, co na długo zapadło w pamięć dziewczyny: „Inni będą zwyciężać na stadionach, ty musisz głową”. Po latach spędzonych na leczeniu w szpitalach zdecydowała się studiować medycynę.

Przysięga u Prymasa Wyszyńskiego

Na uczelni przeżyła głębokie nawrócenie. – Pochodziłam z wierzącej rodziny. Jednak rehabilitacja zajmowała mi tak dużo czasu, że byłam „niedzielnym katolikiem” – przyznaje. – Przystępowałam do spowiedzi raz w roku i do końca nie rozumiałam, o co w mojej religii chodzi. Po trzecim roku studiów medycznych wzięła dziekankę i wstąpiła do instytutu życia konsekrowanego, dziś nazywanego Instytutem Prymasa Wyszyńskiego. – Docierało do mnie, że Ewangelia, za którą tak wielu ludzi oddawało życie, jest prawdą. Że Bóg rzeczywiście zszedł na ziemię, by wybawić nas od zła i umożliwić czynienie dobra – opowiada. – Fascynowały mnie nocne adoracje. W ich trakcie mogłam patrzeć w oczy Zbawiciela, kontemplować życie Matki Bożej. Członkinie życia konsekrowanego nie zakładają rodzin, ale mieszkają i pracują wśród ludzi. Składają śluby, że będą żyć w czystości, posłuszeństwie i ubóstwie. Ona swoje złożyła w obecności prymasa Stefana Wyszyńskiego w 1980 roku. Przez kolejne kilkanaście lat pracowała jako lekarz internista, prowadziła wykłady dla narzeczonych, rozprowadzała książki katolickie. Mocno zaangażowała się w działalność „Solidarności”. Lubiła też spędzać czas z rodzeństwem i w wolnych chwilach z radością pomagała im w opiece nad dziećmi.

Wydawało się, że ma już ustabilizowane życie, gdy podczas imienin koleżanki usłyszała, że polski misjonarz i lekarz, ksiądz Adam Wiśniewski, który opiekował się w Indiach trędowatymi, jest śmiertelnie chory. „Pozostawi tysiące osób bez opieki” – mówiono. Potraktowała to jako osobiste zaproszenie.

Kochana Mamusiu, to dla Ciebie

Do Ośrodka Rehabilitacji Trędowatych Jeevodaya dotarła , kiedy ks. Adam już nie żył. W placówce przebywało 220 osób pozbawionych opieki lekarskiej, kolejne tysiące potrzebowały jej w prowadzonej przez ośrodek przychodni. Pieniędzy brakowało dramatycznie: na ryż, leki, prąd, pensje pracowników. Helena nie znała nawet języka. Ale to jej wcale nie zniechęciło. – Modliłam się, pracowałam i żyłam wśród cierpiących na trąd – mówi. – Od początku byłam zdecydowana „nie pochylać się” nad trędowatymi i „roztaczać opiekę”, ale żyć z nimi. Po to, by odczuli, że odrzucenie ich przez środowisko nie jest ostateczne. Że mogą liczyć na kogoś, kto z nimi pracuje, mieszka, je, modli się i jest z nimi stale. By poczuli się ludźmi – wyjaśnia. W ciągu 30 lat przez placówkę przewinęło się kilkanaście tysięcy osób, a w przychodni udzielono pomocy ponad stu tysiącom pacjentów. „Dla Ciebie kochana Mamo”, „Moje serce zawsze z Tobą, Mamusiu” – Helena z uśmiechem pokazuje wiadomości na komunikatorze i zdjęcie ślicznej, 21-letniej Hinduski. To Savitri Sahu (Patrycja). Jej mama zmarła przy porodzie, a tato przyniósł niemowlę do ośrodka, bo nie był w stanie go wykarmić. Gdy miała cztery miesiące, ważyła zaledwie półtora kilo. Helenie udało się ją uratować. Podobnie jak wiele innych dzieci, w tym Chhoti (Marię Magdalenę), którą znaleziono na drodze z roztrzaskaną główką. – Prawdopodobnie rodzina próbowała ją zabić, dlatego, że jest dziewczynką. To, niestety, wciąć z Indiach się zdarza – tłumaczy doktor.

Do Boga należy początek i koniec

W ośrodku cierpiący odnajdują ciepło, nadzieję i miłość. Jednak zdarzają się chwile trudne dla samej lekarki. Trafił do niej Hemlal, starszy człowiek porażony trądem. – Kiedy odchylił brudny koc, którym był nakryty, buchnął smród taki, że cofnęłam się o krok. Zamiast prawej połowy twarzy i nosa miał jedną wielką ziejącą ranę. Myślę, że tak wyglądali trędowaci w dobie przed antybiotykami. Przez pierwszy tydzień opatrywałam go dwa razy dziennie, udało się usunąć wszystkie gniazda robaków, martwe tkanki, dużo ropy. Dostawał wysokie dawki leków, ale nie przeżył – wspomina. Helena nauczyła się, że do Boga należy początek i koniec. A ona może zająć się tym, co „pośrodku”. Zdarzało się, że na jej rękach umierały niedożywione dzieci. Ale jest też wiele pozytywnych historii. Kalpanę trąd pozbawił palców u rąk. Myślała o samobójstwie. Helena zaproponowała jej pracę nauczycielki w ośrodku. – Nie ma bezsensownego cierpienia. Może przygnębiać lub uszlachetniać, w zależności o tego, jak je przyjmiemy. Ono daje też szansę, by inni mogli pomagać – mówi Helena Pyz. Nikogo nie nawraca. W ośrodku może przebywać każdy, bez względu na wyznanie. Jednak wielu mieszkańców dostrzega w jej służbie Bożą miłość i prosi o chrzest.

Dorota Niedźwiecka