WESPRZYJ TERAZ

Mój wolontariat, Anna Puchalska (2009) - "Kurier Poranny"

Zanim pojawi się działanie, rodzi się idea. Ludzie mają różne pomysły, tak jak różne wartości uważają za ważne i godne podjęcia wysiłku, żeby je zdobyć. Dla mnie praca na zasadzie wolontariatu w egzotycznym kraju jest właśnie taką wartością, do której warto dążyć. 

Kiedy mówiłam o moim planie takiego wyjazdu do Indii, spotykałam się z różnymi komentarzami i obawami. Jedni uważali mnie za bohaterkę, inni za frajerkę, a bliskie mi osoby zwyczajnie bały się o moje życie i zdrowie. Teraz po powrocie mam szansę to skomentować.

Bohaterką nie jestem, ale w mojej podróży spotkałam ludzi, którzy na to miano zasługują i z przyjemnością o nich opowiem. Frajerką też się nie czuję. Frajer pracuje za darmo, daje się wykorzystywać, a ja dostałam bardzo dużo, a nawet więcej niż oczekiwałam. Faktem jest, że za swoją pracę wolontariusz nie dostaje gratyfikacji finansowej, nie oznacza to jednak, że nie dostaje jej wcale. Zapłata jest, ale w innej walucie, odpornej na wahania rynku i kryzys jej nie straszny, a do tego zawsze procentuje. Nagrodę Nobla w ekonomii temu, kto przeliczy na euro satysfakcję ze zwykłej pomocy człowiekowi, którego nie stać na to, żeby ją sobie kupić. A może na dolara przyjemność z doświadczania klimatu, kuchni i obyczajów kraju, który zna się tylko z książki i telewizji? A może na funta nowe przyjaźnie z ciekawymi, otwartymi na świat i innych ludźmi? Nobla jak Nobla, ale konia z rzędem temu, komu to się uda! Poza tym każdy potrzebuje czasami zmienić otoczenie, wyjść chociaż na chwilę ze swojej społeczno-rodzinno-zawodowej ramki. 

Żeby podjąć decyzję o takim wyjeździe, trzeba mieć w sobie dużo ciekawości, trochę odwagi i pieniądze na bilet. I to jest w całej akcji najprostsze, bo jak się okazało w działaniu, wyjechać do tej frajerskiej roboty wcale nie jest łatwo. 

Jak znalazłam Jeevodaya? 

Wyposażona w pakiet motywów rozpoczęłam poszukiwania miejsca, do którego będę mogła pojechać. Miał mi w tym pomóc internet jako nieocenione źródło nieograniczonych informacji. Zastosowałam przy tym metodę, którą stosuję grając w LOTTO – czyli chybił-trafił. Mój wrodzony optymizm dawał mi podstawę wiary w to, że na hasło „wolontariat” wyskoczą mi jak króliki z kapelusza zaproszenia do pracy w ciekawych miejscach, a ja wspaniałomyślnie wybiorę jedno z nich, zaszczycając je swoją bytnością. Okazało się jednak, że to nie lista miejsc czeka na wolontariusza, ale kolejka wolontariuszy stoi do jednego miejsca. Rekrutacja przypomina więc bardziej ubieganie się o atrakcyjną posadę niż pracę bez finansowego wynagrodzenia. A może właśnie wymienione wcześniej korzyści, jakie daje tego typu działalność, mogą skutecznie zastąpić przelew na konto bankowe? Nie spełniałam niestety stawianych przez większość organizacji warunków. Albo nie znałam biegle języka kraju, do którego chciałam pojechać, albo nie miałam doświadczenia w wolontariacie, innym razem nie pasował mi ściśle narzucony termin. Taki rozwój sytuacji lekko mnie zaskoczył, a może nawet zniechęcił na tyle, że na chwilę zaprzestałam poszukiwań. Nie poddaje się jednak łatwo, kiedy jestem przekonana o słuszności swoich poczynań. Szukałam więc dalej, chociaż te poszukiwania coraz bardziej przypominały grę w LOTTO, a dokładniej trafienie szóstki. Ale czasem ktoś przecież trafia i mnie też się udało. 

JEEVODAYA, w tłumaczeniu na polski „Świt Życia”, to Ośrodek Rehabilitacji Trędowatych położony w centralnych Indiach w stanie Chhattisgarh. Nawiązałam kontakt mailowy z kierowniczką sekretariatu misyjnego tego Ośrodka, Anną Sułkowską. Z przyjemnością przyjęłam zaproszenie na spotkanie pracowników i przyjaciół Jeevodaya, jedno, a potem drugie. Poznałam wtedy ludzi zaangażowanych w pracę na rzecz tej organizacji. Trzecie spotkanie było indywidualną rozmową z Ania zakończoną ustalaniem terminu wyjazdu. Rekrutacja w moim przypadku była procesem wzajemnego poznawania się obu stron, a nie analizą CV i chyba tak naprawdę o to chodzi, żeby do zadania dostosować człowieka, a nie jego życiorys. Potem było już to, co najprostsze, czyli formalności i przygotowania do podróży. I tak z zaszczepionym ciałem, wykupionym ubezpieczeniem i medalikiem ze św. Krzysztofem na szyi od Mamy, wyruszyłam w podróż. 

Trąd 
Trąd jest chorobą nerwów i skóry wywoływaną przez prątki mycobacterium leprae. Atakuje człowieka biednego, niedożywionego, przez co słabego i nieodpornego. Dlatego my ludzie zachodu praktycznie na to nie chorujemy. Trąd jest bardzo podstępny. Niszczy nerwy pozbawiając człowieka zdolności odczuwania bólu. Rewelacja! Ból jest zjawiskiem, z którym walczymy. Koncerny farmaceutyczne prześcigają się w wynajdowaniu coraz to skuteczniejszych środków uśmierzających go. To jednak tylko pozorne szczęście. Skupiając się na nieprzyjemnej stronie bólu, zapominamy, jak ważną rolę odgrywa w życiu człowieka, gwarantując tak naprawdę jego przetrwanie. Pewnie tylko nieliczni z nas poddaliby się terapeutycznym działaniom bez odczuwania fizycznego dyskomfortu i to w stopniu uniemożliwiającym funkcjonowanie w prywatnej i zawodowej codzienności. To właśnie ból motywuje do pójścia do lekarza i podjęcia leczenia. Chory na trąd kaleczy się, parzy albo ulega innym urazom, często tego nie zauważając, dlatego osoby dotknięte tą chorobą mają uszkodzone kończyny. Przykładem jest kobieta, która oglądając telewizję straciła palec. Odgryzł go szczur. Zwyczajnie tego nie widziała. Czego nie zobaczyła, tego też nie poczuła. Innym przejawem trądu są plamy na skórze. Bez względu jednak na postać tej choroby, każdy, kogo dotyczy, dałby wiele, żeby było to niezauważalne. Bakteria atakuje nie tylko ciało, spycha też swoją ofiarę na pobocze społeczeństwa, ale w tym pomaga jej już inny, zdrowy człowiek. Często członek rodziny czy sąsiad. Nieakceptowani i odrzuceni, dotknięci trądem ludzie skupiają się w koloniach. Tam wszyscy mają ten sam problem. Żyją w biedzie z tego, co wyżebrzą albo dostaną, ale za to są wśród sobie podobnych. Bezwzględność otoczenia dosięga nie tylko osoby chore. Nie oszczędza też ich zdrowych dzieci, które przez chorobę rodziców nie mają szansy na edukację w publicznej szkole. 

Jeevodaya
Tak więc trąd to nie tylko fizyczna przypadłość, ale ciągle nierozwiązany złożony problem zdrowotno-społeczny, na który odpowiedział ks. Adam Wiśniewski zakładając 1969 roku Jeevodaya. Ośrodek jest placówką charytatywną utrzymującą się z ofiar z Polski oraz od Polaków żyjących w innych krajach Europy i świata. Działa na dwóch płaszczyznach. Pierwszą jest opieka medyczna. Zajmuje się tym pani dr Helena Pyz, świecka misjonarka i lekarka, pracująca w Jeevodaya od 1989 roku. To ona tam na miejscu niesie pomoc chorym, i to nie tylko na trąd, ludziom. Prowadzi też dwie przychodnie wyjazdowe oraz organizuje pomoc medyczną w koloniach. Dla tych ubogich ludzi jest często jedynym źródłem profesjonalnej pomocy. Zachęcam do posłuchania wywiadów z dr Heleną zamieszczonych na oficjalnej stronie ośrodka (www.jeevodaya.org). Miałam szczęście rozmawiać z nią osobiście, a każda z tych rozmów była ciekawą wycieczką do różnych miejsc i sytuacji budzących raz grozę, raz zdziwienie, a czasem śmiech. Bez względu jednak na rodzaj emocji była zawsze ciekawym przeżyciem. 

Druga płaszczyzna ma charakter edukacyjny. Z tego typu pomocy korzysta (na dziś) 421 dzieci z rodzin dotkniętych trądem. Uczą się w 10-cio klasowej szkole i mieszkają w internacie na terenie ośrodka otrzymując w nim całkowite utrzymanie, ewentualnie konieczne leczenie. W Jeevodaya znalazła też swoje miejsce na ziemi grupa sierot i dzieci specjalnej troski. 

Tam spędziłam dwa miesiące doświadczając Indii każdego dnia.