WESPRZYJ TERAZ

Pomyślałem: "będę robił film o potworze". Ale gdyby nie Helena, wszystko by się tu rozpadło

2021-08-17

Helena Pyz od 30 lat mieszka w Jeevodaya, ośrodku wychowawczo-leczniczym w Indiach, w którym opiekuje się dziećmi chorymi na trąd.

- Pamiętam, jak pierwszy raz uścisnęła mi dłoń – miała niesamowitą siłę mentalną i fizyczną. Biła z niej charyzma. Od razu wiedziałem, że to idealna bohaterka – mówi Paweł Wysoczański, reżyser dokumentu "Jutro czeka nas długi dzień".

Jeevodaya – ratunek dla chorych na trąd
Ośrodek, w którym służy Helena Pyz, założył w 1969 r. polski pallotyn Adam Wiśniewski, kapelan AK. Po wojnie studiował medycynę we Francji. Od dziecka chciał być misjonarzem. Zrealizował swoje marzenie – za uciułane pieniądze kupił kilkanaście akrów ziemi, ustawił namioty, przychodnie i kaplicę. Ośrodek nazwał Jeevodaya – Świt Życia. Położony jest kilkadziesiąt kilometrów od Rajpuru.

Ojciec Wiśniewski przygarniał chorych na trąd – skazanych na śmierć na ulicy. Bo trąd w Indiach oznacza dla chorego wykluczenie z życia społecznego. Pod tym względem niewiele zmieniło się do dzisiaj.

- Trąd jest problemem kulturowym. Biały człowiek z Europy nie ma szans się nim zarazić, bo ma odpowiednią odporność. To choroba biednych – jeśli matka była niedożywiona, to urodzi dziecko słabe, bez odporności – mówi w filmie Helena Pyz.

Trędowaci nadal są w kraju spychani na margines – nie mogą liczyć na opiekę zdrowotną, w dużych miastach tworzą kolonie, gdzie przebywają wyłącznie w swoim towarzystwie. Ratunkiem są dla nich takie ośrodki jak Jeevodaya.

Jeevodaya mocno rozwinęła się w ostatnich latach, dziś wygląda zupełnie inaczej niż kilkadziesiąt lat temu.

- Jeevodaya to bardzo uporządkowane miejsce, czyste. Także życie jest tam uporządkowane – ludzie mają stałą pracę, nie ma żebraków. To enklawa, odgrodzona od reszty regionu – mówi Wysoczański, który po raz pierwszy pojechał tam w 2016 r.

Działa tam szkoła hinduska i angielska, internat dla chorych na trąd oraz schronisko dla nieuleczalnie chorych. W filmie niewiele jest jednak cierpienia – Wysoczański unika pokazywania ran chorych i ich bólu. - Obiecaliśmy sobie, że nie będzie pornografii umierania – mówi reżyser.

"Gdyby nie Helena, to wszystko by się rozpadło"
- Na początku przestraszyłem się jej mocnej osobowości – pomyślałem: „będę robił film o potworze". Manoj Bastia, jej wychowanek i prawa ręka, powiedział mi, że gdyby nie Helena, to wszystko by się tu rozpadło – mówi o swojej bohaterce.

Helena Pyz przyjechała do Jeevodaya w 1989 r., dwa lata po śmierci ojca Wiśniewskiego. W młodości chorowała na polio. Przeszła kilkanaście operacji, przez większość życia poruszała się o kulach, w ostatnich latach jeździ na wózku.

- Dzięki silnej osobowości stworzyła sobie silną pozycję – mówi Wysoczański.

W pierwszych scenach filmu widzimy, jak potrafi być dla pacjentów surowa, a nawet agresywna. Niektórzy dostają od niej potężną burę. - To nie jest jej natura, nie jest potworem. Musi taka być, bo rzeczywistość ją do tego zmusza – zauważa Wysoczański. 

W jednej ze scen lekarka przyjmuje mężczyznę z zapaleniem płuc – okazuje się, że nie bierze leków. Helena próbuje przemówić mu do rozumu krzykiem.

- Takich przypadków jest wiele – niektórzy leki, które mieli dawkować przez dwa tygodnie, łykają za jednym razem. Kiedy Helena próbuje dociec, dlaczego tak robią, mówią, że wzięli je, żeby mieć to z głowy. Inni w ogóle nie chcą brać lekarstw – mówi reżyser. - Z czego to wynika? Z całego systemu wierzeń, zabobonów, uprzedzeń, prymitywnego myślenia.

Bywa surowa, ale dzieci ją uwielbiają – nazywają ją matką. Kiedy potrzebuje pomocy, po chwili ktoś podbiega i pcha jej wózek. - Mówi, że wiele daje tym ludziom, ale jeszcze więcej od nich otrzymuje. Czuje się potrzebna – jest ich matką, ojcem, przyjaciółką, a kiedy zachodzi taka potrzeba, to kapralem – mówi reżyser. - Młodzi, którzy opuszczają Jeevodaya, są przywiązani do Heleny i do tego miejsca. Sam byłem świadkiem, jak przyjeżdżali, żeby przedstawić Helenie narzeczonych czy narzeczone. Albo prosili ją, aby została matką chrzestną, pewnie po raz 250.

Od 30 lat wraca do Polski tylko na wakacje, kiedy w ośrodku nie ma dzieci. - Zapytałem ją: „Gdzie się powinno spędzać Wigilię?". Odpowiedziała z pełnym przekonaniem: „W domu!". A w Jeevodaya spędziła ze trzydzieści Wigilii – mówi Wysoczański. - Nigdy nie powiedziała tego wprost, ale myślę, że postrzega to miejsce jako swój dom. Brakuje jej bliskich, ale nie wyobraża sobie powrotu do Polski. Warszawa się zmieniła, to miasto jest już dla niej obce.

Chciwość, która niszczy ośrodek
W 1997 r. Helena podpisała umowę z prowincjałem pallotynów z Rajpuru. Od tamtego czasu w ośrodku są księża.

Przez wiele lat stacjonował tu ojciec Abraham zwany Abbu. „Człowiek z sercem na dłoni. Jeśli w ogrodach brakowało owoców, ojciec Abbu jechał na targ i kupował banany. Przynajmniej raz w tygodniu, bo – mówił – dzieci muszą dobrze jeść" – pisał o nim Paweł Smoleński w reportażu opublikowanym na łamach „Wyborczej".

Pallotyni wybudowali szkołę, pomogli rozwinąć się ośrodkowi, uporządkowali tamtejsze życie.

Ale kilka lat temu Abbu zastąpił ojciec Ashton.

„Pieniądze są dobre" – lubi powtarzać. Ośrodek traktuje jako biznes, co przeczy idei jego założyciela, który chciał, aby Jeevodaya była placówką charytatywną. Bez zgody Heleny wywieszono nad drzwiami przychodni ogłoszenie, że za lekarstwa trzeba płacić. Gdyby Helena się temu nie sprzeciwiała, wielu potrzebujących zostałoby bez pomocy medycznej.

Ashton znacząco podniósł czesne w nowo wybudowanej szkole angielskiej, którą zarządza. Kwota jest dla większości mieszkańców Jeevodaya zaporowa – uczęszczają więc do niej dzieci z bogatych rodzin z okolicy.

- Według niego trędowate dzieci są zbędne i trzeba się ich pozbyć. Zostały wyrzucone z angielskiej szkoły albo czesne jest tak wysokie, że ich rodzice nie są w stanie go płacić – mówi Wysoczański. - Przełożeni Ashtona z Rajpuru są z niego zadowoleni, bo szkoła zarabia i się rozrasta. Komercjalizacja jest dla niego korzystna, bo wraz ze współpracownikami zarabia coraz więcej – mówi Wysoczański.

"Jutro czeka nas długi dzień" – film o zderzeniu kultur

Ważnym wątkiem film są różnice kulturowe, np. dotyczące metod wychowawczych. W jednej ze scen Ashton przekupuje jednego z chłopców – w zamian za donoszenie na innych zabierze podopiecznego do galerii handlowej i kina. Dopytuje chłopca, kto nie chce się modlić, komu nie podobają się warunki w ośrodku.

W kilku scenach widzimy, jak pallotyn spaceruje po dziedzińcu ośrodka z kijem w dłoni. - Nigdy nie byłem świadkiem bicia dzieci. Ashton ma instynkt samozachowawczy. Wie, że dla nas to jest nienormalne – mówi Wysoczański. - Kiedyś dzieciaki rozrabiały, skakały po łóżkach. Ashton wpadł do środka, zamachnął się kijem, czuliśmy, że zaraz uderzy dziecko. Wtedy nas zauważył – ręka mu zamarzła, schował za siebie kij. Gdyby nas nie zauważył, to poszedłby w ruch.

Metody wychowawcze Ashtona nie podobają się Helenie, co stale rodzi między nimi konflikty. - Kiedyś dwie dziewczyny przybiegły z płaczem. Powiedziały, że Ashton je uderzył. Helena była czerwona ze wściekłości. Wystartowała na wózku, zrobiła ogromną awanturę.– wspomina Wysoczański. - Ashton uspokaja się wtedy na kilka dni. Potem historia się powtarza.

Ashton karze dzieci np. za niedojedzenie obiadu czy nieodrobienie lekcji. A także za spóźnienie się do kościoła. Msza jest najważniejszym punktem dnia – zaczyna się o 6.30. Pallotyn pilnuje, aby wszystko było w jak najlepszym porządku. „Dzieci muszą być ustawione w rzędy, dzwonki wybrzmiewać z sekundową dokładnością, a jeśli służące do mszy dziewczynki pomylą coś przy ołtarzu, przyniosą zbyt wiele komunikantów lub krzywo ułożą chusteczki przykrywające kielichy, dostaną publiczną burę" – opisywał te rytuały Paweł Smoleński.

Według mnie nasz film opowiada o zderzeniu cywilizacji – mówi Wysoczański. - Ashton reprezentuje zupełnie inny punkt widzenia niż Helena. Ale nie uważam, żeby był sadystą i bił dzieci dla przyjemności. Jest wychowany w takiej kulturze. Pokazałem mu film. Był z siebie bardzo zadowolony – choć w filmie są wyraźne sugestie, że stosuje przemoc. Helena powiedziała mi: "Paweł, czemu ty się dziwisz, że te sceny mu się podobają? Widziałeś kiedyś policjanta w Indiach? Ma kij w dłoni. To atrybut władzy". Dla nas bicie dzieci kijem jest szokujące. Tam to nie jest nic nadzwyczajnego.

Także dla dzieci metody wychowawcze Ashtona są czymś normalnym. Wysoczański dostrzega jednak światełko w tunelu. - Jeevodaya zmienia mentalność ludzi. Helena uczy ich innego myślenia. Dzięki niej być może będą dostrzegać, że niektóre rzeczy – uznawane tam za normalne – są złe – mówi reżyser.

Film zadedykowanym zmarłemu przyjacielowi
Paweł Wysoczański, rocznik 1980, jest wielokrotnie nagradzanym w Polsce i za granicą reżyserem filmów dokumentalnych. Nakręcił m.in. "Kiedyś będziemy szczęśliwi" (2011) o młodym chłopaku, który marzy o zrobieniu własnego filmu oraz "Jurka" (2014) o wybitnym polskim himalaiście Jerzym Kukuczce.

"Jutro czeka nas długi dzień" brał udział w konkursie polskim na Krakowskim Festiwalu Filmowym oraz w konkursie pełnometrażowych filmów dokumentalnych na Cammerimage, a także zdobył wyróżnienie jury na Doc Edge Film Festival w Auckland.

Historia tego filmu sięga 2010 roku.

- Montowałem swój szkolny film w Warszawie. Mieszkałem kątem u kolegi na Ochocie. Codziennie przechodziłem obok Fundacji dla Somalii, która pomaga Somalijczykom i imigrantom w Polsce. Codziennie mijałem tabliczkę informującą o siedzibie fundacji, która intrygowała mnie coraz bardziej. Któregoś dnia tam wszedłem, przedstawiłem się i zapytałem, czy są zainteresowani jakąś współpracą – wspomina Wysoczański. - Dzień później zadzwonił prezes fundacji Abdulcadir Gabeire Farah. Spotkaliśmy się – od razu przypadliśmy sobie do gustu. Na drugim spotkaniu, tydzień później, zapytał, czy chciałbym pojechać do Somalii. Zawsze przyjmuję takie propozycje.

Wysoczański w Somalii zrobił dla fundacji kilka filmików promocyjnych. - Poznałem tam fantastyczną lekarkę – podczas urlopów wyjeżdżała pomagać do niebezpiecznych krajów – mówi reżyser. - Zdobyłem pieniądze na film z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Zaczęliśmy kręcić. Byłem w Somalii trzy razy.

We wrześniu 2015 r. zdarzył się jednak wypadek. W zamachu w Mogadiszu zginął Abdulcadir Gabeire Farah, prezes fundacji, który był też producentem filmu. - Bohaterka się przestraszyła i wycofała z udziału w filmie. Zostałem w niecodziennej sytuacji – miałem pieniądze na film, ale nie miałem bohatera – mówi Wysoczański.

Po długich poszukiwaniach nowego bohatera poznał Helenę Pyz. Film zadedykował zamordowanemu Abdulcadirowi Gabeire Farahowi.

"Jutro czeka nas długi dzień" jest już do obejrzenia w kinach.

Źródło: Gazeta Wyborcza z 16 sierpnia 2021 r.