Ludzie Boga
- Nie patrz na okaleczone ręce i twarze, spójrz w oczy, w nich nie ma trądu - te słowa towarzyszyły mi w drodze do Indii, kraju w którym mieszka 70 proc. wszystkich trędowatych na świecie.
Pierwsze leprozorium odwiedziłam kilka lat wcześniej. Pamiętam starszą kobietę, która okaleczonymi dłońmi przebierała warzywa i jej radość z odwiedzin, a także młodą matkę z jedną wielką raną trądową na twarzy, która pełna dumy pokazywała mi swe nowonarodzone dziecko. I pamiętam lekcję, którą dała mi wówczas pracująca tam s. Marta Sojka: „Nawet najlepsze wsparcie materialne nie zastąpi ludzkiej akceptacji”. Potem usłyszałam to w Indiach. – Trąd to choroba wykluczenia – mówiła doktor Helena Pyz pokazując Ośrodek Rehabilitacji Trędowatych Jeevodaya, w którym pracuje od 30 lat. Pół wieku temu przybył tam Adam Wiśniewski, kapłan, pallotyn i lekarz w jednej osobie. Tak rozpoczęła się pionierska posługa Polaków dla trędowatych w Indiach i wciąż trwa. W szczerym polu postawił trzy wojskowe namioty: dla dziewcząt, chłopców i na kaplicę. Gdy patrzę na tętniące dziś życiem miasteczko, które wyrosło w tym miejscu nie chce mi się w to wierzyć. Obok domów mieszkalnych i szkół (z wykładowym hindi i angielskim) powstały warsztaty: krawiecki, tkacki i mechaniczny, a także szewski, w którym powstaje specjalne obuwie, szczególnie ważne dla ludzi ze stopami okaleczonymi trądem. Tętniący życiem ośrodek ma ambulatorium, szpitalik, internaty i kościół. Co roku dr Helena wykrywa ponad 100 nowych przypadków trądu. Gdy zaczynała, było ich pięć razy więcej.
Zabija społeczne wykluczenie
Przed przychodnią tłum chorych. Wielu ma obandażowane stopy i zniekształcone dłonie. – Trąd nie jest u nas problemem medycznym, bo od momentu wynalezienia antybiotyków jest całkowicie wyleczalny, ale społecznym. Polega przede wszystkim na wczesnym wykrywaniu choroby – mówi lekarka z Instytutu Prymasa Wyszyńskiego. Przyglądam się okaleczonym dłoniom pielęgniarza sprawnie robiącego opatrunki. Jeetram, kiedy tu trafił, nie miał już palców. Nie mógł więc nigdzie znaleźć pracy. Okaleczone ciało jest w społeczności indyjskiej stygmatem na całe życie. – Musiałam się wiele napracować, by zechciał wyciągnąć ręce z kieszeni – wspomina lekarka, i dodaje: – Byli trędowaci są najlepszymi pomocnikami, oni nie boją się dotknąć chorych. Hinduski lekarz nie dotknie chorego na trąd. Nawet nie dlatego, że sam się boi, ale ponieważ inni pacjenci do niego nie przyjdą, gdy dowiedzą się, że leczy trędowatych. Mamta ma okaleczone ręce i stopy. W buszu, zamiast leczyć, ukrywano ją przed sąsiadami. Kobieta pragnęła przyjąć chrzest, jednak zanim o to poprosiła, minęło kilka lat, bo nie wierzyła, że ktoś tak jak ona okaleczony i należący do najniższej kasty jest tego godzien. Dziś szczęśliwa, przebiera okaleczonymi dłońmi ryż. Kalpana w kikutach palców trzyma kredę i uczy dzieci alfabetu… – Ci ludzie muszą poczuć, że są potrzebni, ważni – podkreśla lekarka. Założyciel pragnął by Jeevodaya, co w sanskrycie znaczy świt życia, było nowym początkiem. Stąd nacisk na edukację. Dziecko z rodziny trędowatych, nawet jeśli jest zdrowe, nie może pójść do publicznej szkoły. Przeważnie żyje z rodzicami na ulicy, uczy się żebrać i kraść. – Do nas trafiają 5-, 6-letnie maluchy i często edukację musimy zacząć od oduczenia ich grzebania w śmietnikach – mówi lekarka. Znakiem powolnie dokonującej się integracji jest fakt, że do szkoły w Jeevodaya zaczęto zapisywać dzieci ze zdrowych rodzin. Podobnie jest w Puri, gdzie przez 30 lat trędowatym pomagał werbista o. Marian Żelazek. Obecnie trwa jego proces beatyfikacyjny. Także Siostry Franciszkanki Szpitalne stawiają na edukację. Ramgarh to trzecie miejsce na mapie Indii naznaczone polską posługą dla trędowatych. Przez ćwierć wieku pracowała tam s. Stefania Gembalczyk.
Wyrwani z piekła
- Od pierwszych chwil widziałem, jak wiele pracuje, jak służy ludziom i jak ich kocha - opowiada Surendra, częstując mnie chlebem, którego wypieku nauczył go o. Żelazek. Wspomina, że kiedy przychodzili do domu trędowaci misjonarz zawsze mówił: „Daj im pić, nakarm ich”. – Nauczył mnie, że trzeba wszystkim służyć tak samo, trzeba wszystkich kochać – wyznaje mężczyzna w drodze do kolonii. Nie jest to jednak miejsce kojarzące się z beztroską wakacji, ale znak totalnego odrzucenia. Trędowaci są spychani na peryferie miast, nie mogą nawet czerpać wody ze wspólnych studni. Przy jednym z domków starsza kobieta, klęcząc, przebiera ryż. Okaleczone chorobą dłonie pozbawione są palców. To jest jej dzisiejszy zarobek. Dwie garści ryżu, które udało się wyżebrać. System kastowy w Indiach nie zna współczucia. Jeśli jesteś trędowaty, to znaczy, że na to zasłużyłeś. Wspieranie trędowatych jest troską o poprawę własnej karmy i nie ma nic wspólnego z miłosierdziem. Paradoksalnie jednak ci, którzy pomagają najbardziej pogardzanym, uznawani są przez hinduistów za ludzi Boga. Przekonuję się o tym, w jednym ze sklepików. Przed zdjęciem misjonarza pali się kadzidełko. Sklepikarz, któremu o. Marian pomógł rozkręcić interes, mówi ze wzruszeniem: on był ponadludzki, był Bożym człowiekiem. Dr Helena dodaje: „Oddają mu w ten sposób hołd za jego niezwykłą służbę”. Także w s. Stefanii widzą cząstkę dobroci Boga, który przez jej ręce sprawił, że z niedotykalnych i odrzuconych stali się potrzebni i kochani. Pokazując na wysłużoną miskę Vishnu wspomina, jak siostra kazała jednemu z trędowatych dokładnie wymoczyć stopy w płynie ze specjalnym lekiem. Po chwili zobaczył, że na powierzchni pływa kożuch utworzony z robaków, które wyszły z rany, a ona ze spokojem i czułością dokładnie wydłubywała kolejne robaki, by dobrze oczyścić ranę. W przychodni stoją też maszyny do szycia. Misjonarka uczyła kobiety konkretnego fachu, by mogły utrzymywać rodziny z pracy a nie tylko z żebraniny.
Łatwiej użebrać niż zarobić
– Najtrudniejsza jest rehabilitacja trędowatych w sensie społecznym. Łatwiej jest żebrać, niż zarabiać pieniądze ciężką pracą – mówi doktor Pyz. Potwierdza to Manoj Bastia pokazując miejsce, w którym urodziła się jego mama. Wchodząc do dwuizbowego domku, w którym mieszkało siedem osób muszę zgiąć się w pół. Sam jest zdrowy, ale jego babcia była trędowata. – Moi rodzice całe życie ciężko pracują i uczą nas szacunku dla pracy. Sami nie mieli możliwości zdobycia wykształcenia, ale nam wpajali, że edukacja to podstawa. Wiem, że te same pieniądze można szybciej użebrać, ale ja tak nie chcę żyć – wyznaje Manoj, który skończył studia z reklamy i marketingu i dziś ma dobrą pracę. To, że miał taką szansę, zawdzięcza szkole w Jeevodaya, gdzie zdobył maturę. Dziś nie tylko dla własnego rodzeństwa jest dowodem na to, że pochodzenie z rodziny trędowatych nie musi determinować dalszego życia. Niemal wszyscy mieszkańcy kolonii w Puri i Ramgarh są wyznawcami hinduizmu. Podobnie jest w Jeevodaya, ośrodek jest katolicki, ale zdecydowaną większość uczniów i pracowników stanowią wyznawcy hinduizmu. Codzienna Msza i różaniec gromadzą jednak w kościele na modlitwie ludzi różnych religii: katolików, protestantów, hinduistów i muzułmanów. Ten swoisty klimat międzyreligijny tworzy się z potrzeby serca, nikt nikogo do niczego nie zmusza, nie chrzci na siłę. Faktem jest jednak, że nawrócenia się zdarzają. Uczniowie wyjeżdżający na wakacje przychodzą do dr Heleny się pożegnać, w hinduskim geście składają ręce jak do modlitwy i chylą przed nią czoło, a ona dłonią robi im znak krzyża. Widząc me zdumione spojrzenie, mówi: „Wiedzą, do kogo przychodzą. Daję im to, co mam najlepszego”.
Beata Zajączkowska, Misyjne Drogi