JEETRAM znaczy WIKTOR
Odszedłeś cicho, bez słów pożegnania.
Tak jakbyś nie chciał swym odejściem smucić...
Tak jakbyś wierzył w godzinę rozstania,
że masz niebawem z dobrą wieścią wrócić.
Przyszedł prawie 30 lat temu, jak każdy, do przychodni, z małym węzełkiem osobistych rzeczy. Poprosił o przyjęcie. Był już leczony w kilku miejscach, czy wystarczająco dokładnie, nie wiedzieliśmy, ale miał bardzo zniekształcone dłonie, palce powykrzywiane, rany na obu stopach i piękny, choć trochę nieśmiały, uśmiech na twarzy. Pochwalił się, że umie robić opatrunki – nauczył się na pacjentach w szpitalu, gdzie przebywał do niedawna. Do domu nie miał powrotu. Został. Wiedziałam, że spał u nas, bo dotarł z miejscowości oddalonej 380 km poprzedniego dnia, gdy całą grupą medyczną byliśmy w przychodni dojazdowej. Ale dopiero kilka lat później dowiedziałam się jak dramatycznie to się odbyło! Teraz mi wstyd, ale lekarz w przychodni pyta o rzeczy najważniejsze, to wywiad medyczny, a tymczasem...
Został, zamieszkał z innymi panami, rozpoczął pracę w przychodni. Okazało się, że ma świetną pamięć i doskonale radzi sobie okaleczonymi, zniekształconymi palcami. Liczył tabletki z szybkością, której żaden wolontariusz z Polski nie dorównał, bandażował chore stopy, ręce i głowy w sposób perfekcyjny – jego opatrunki nie spadały same, przedwcześnie… Szybko stał się najważniejszym pracownikiem przychodni, którego mogłam wezwać w każdej porze dnia i nocy, jeśli potrzebny był jakiś lek czy opatrunek. Poczucie humoru, dystans do siebie… Pokazywał pacjentom swoje dłonie, żeby nakłonić ich do prawidłowego i systematycznego leczenia – tyle, że jego kalectwo nie był z własnej winy. Z satysfakcją zgłaszał się po obiecaną nagrodę, gdy przy wydawaniu leków zauważył jakiś mój błąd. Cieszył się ogólną sympatią i jak to bywa – wzbudzał tym zazdrość innych. Toteż wezwanie do 2 rozrabiaków, którzy się pobili, było właśnie takim aktem: pokazaniem mi, jaki ten Jeetram jest naprawdę…
Poszłam i zobaczyłam, byłam wściekła! Leżał na środku sali, z krwawym znakiem na ramieniu, który okazał się przylepionym kwiatem hibiskusa, ale niewątpliwie mało trzeźwy. W ośrodku obowiązywała prohibicja, za takie wykroczenie z następową bójką była tylko jedna kara: usunięcie z domu. Drugi z uczestników libacji nie wychylił nosa z łazienki, a Jeetram, po skąpaniu go pod pompą zachwycił się, że „jego matka” przyszła do niego. Następny dzień mógł być jego ostatnim w Jeevodaya, ale po wytrzeźwieniu, porządnej pracy przez wiele godzin w przychodni przyszedł skruszony i obiecujący poprawę, prosił o zatrzymanie. Decyzja odesłania kogoś z Jeevodaya jest bardzo trudna, bo zwykle delikwent nie ma dokąd pójść. Oczywiście trzeba było ją stosować, ale w zupełnie skrajnych przypadkach, gdy nie było widać nawet dobrej woli naprawienia błędów.
Dziś wiem, że zatrzymanie go w Jeevodaya było dobre, choć wielokrotnie jeszcze musiałam sobie to pytanie zadawać. Dziś, gdy nie ma go wśród nas wiem, że to samo mogło wydarzyć się już na początku jego pobytu u nas. A jednak te lata zostały mu podarowane, żeby mógł odzyskać życie, które zabrał mu trąd. Kilka miesięcy później poprosił o chrzest św., a mnie przypadł przywilej bycia matką chrzestną. Ożenił się z kobietą wypędzoną z powodu trądu z kilkuletnim synkiem, potem przyszli na świat kolejno 3 synowie, życie znormalniało. Kiedy pierwszy raz przyjechała do Jeevodaya Janina Michalska, organizatorka pomocy z Polski ośrodkowi, Jeetram zaprosił nas do swojego domu, żeby ugościć Babcię, jak ją natychmiast nazwano. Wzruszające własnoręczne smażenie jajecznicy tymi jego okaleczonymi rękoma... A ona spytała o historię jego życia i wtedy dopiero – o wstydzie – dowiedziałam się jak ono wyglądało zanim tu trafił.
Zachorował po skończeniu 4 klasy szkoły podstawowej – zauważono, że jego palce dziwnie się kurczą, są coraz mniej ruchliwe. Zabrano go kilkukrotnie do miejscowych lekarzy, ale nie została postawiona prawidłowa diagnoza, ani nie wszczęto leczenia trądu. Z powodu narastającego kalectwa był ukrywany w domu, nie brał udziału w życiu społeczności. Po śmierci rodziców, kiedy młodszy brat chciał się ożenić po prostu poprosił Jeetrama, żeby się usunął, bo przecież żadna kobieta nie przyjdzie do domu, gdzie mieszka trędowaty. Dostał pieniądze na drogę i ruszył w nieznany świat. Był kolejno w kilku szpitalach państwowych, ale leczenie już wtedy nie mogło zapobiec fatalnym skutkom – ręce i nogi były kompletnie znieczulone, powstawały rany i kolejne deformacje. Kiedy usłyszał o Jeevodaya postanowił spróbować. Niestety trafił na dzień, kiedy ekipy medycznej nie było, a dozorca poinformował go tylko, żeby przyszedł nazajutrz. To fatalne polecenie: przyjdź jutro mogło oznaczać nawet wyrok śmierci. On przecież nie miał gdzie pójść. Ostatnie grosze wydał na bilet, nawet resztę zapewne położył obok kieszeni… Nie miał kromki chleba, nawet naparstka wody, mógł się przespać gdzieś przy drodze. Na szczęście nasz ekonom wracający z pola zobaczył powłóczącego nogami odesłanego pacjenta i zawrócił. Przyjdź jutro – te słowa powinny być wykluczone ze słownika.
To, że swoje życie złączył już na zawsze z Jeevodaya nie oznaczało końca wszystkich problemów. Pamiętam odwiedziny jego siostry, z mężem i dziećmi. Jaki był szczęśliwy, przedstawił mi ich, kazał robić zdjęcia. A oni przyszli, bo wiedzieli, że pracuje i zarabia. Wziął ode mnie zaliczkę na kilka miesięcy naprzód i dał, szczęśliwy, że może pomóc siostrze, całkowicie zdrowej rodzinie. Oczywiście była to pożyczka, ale ja wiedziałam, że bezzwrotna, że się nigdy więcej tu nie pokażą. Skoro on zarabia u białej… Po kilku latach jego brat zaprosił go w odwiedziny do domu rodzinnego, nawet obiecał jakiś prezent ślubny. Jeetram wziął 5 dni urlopu i pojechał. Wrócił następnego dnia i tylko usłyszałam: nigdy więcej tam nie pojadę. Bratowa podała/podsunęła mu jedzenie, ale talerza, którego używał więcej do ręki nie wzięła. To wystarczyło, żeby znów poczuć się trędowatym w pełnym znaczeniu tego słowa…
Kolejny cios to śmierć ukochanego, najmłodszego synka, Marcusa. Jak inni chłopcy wspinał się na drzewo, ale spadł. Miał zaledwie 10 lat. Zawieźli go do lekarza, który nic groźnego nie stwierdził, tylko ogólne potłuczenie. A jednak musiało być coś ważnego naruszone, bo po 4 dniach leżenia zaczął płakać i wzywać pomocy, ale było już na nią za późno: zmarł w drodze do szpitala. Bardzo długo zmagał się z tym bólem bezsilności...
Ostatnie dobre przeżycia to ślub najstarszego syna, przysposobionego, narodziny wnuczka, jego chrzest. I widok małego Dawida na rękach dziadka w parku babci Janki – wzruszający.
Na koniec nie mogę nie wspomnieć najmilszego przeżycia jakiego doznałam w jego domu. Jeetram bardzo pilnował wszystkich ważnych rocznic w ich życiu. Kiedy ostatecznie ojciec Karana odżegnał się od wszelkiej powinności wobec biologicznego syna Jeetram postanowił przysposobić chłopaka, a ponieważ byli katolicką rodziną zaplanowali Chrzest syna na rocznicę swojego ślubu, 1 stycznia. Oczywiście od razu przypadło mu nadać imię Emmanuel! Po uroczystości w kościele wszyscy mieszkańcy zostali ugoszczeni sutym śniadaniem, przygotowywanym od kilku dni, a kilkanaście osób zostało zaproszonych do stołu w domu. I siedząc wśród zaproszonych gości, najwyraźniej uhonorowanych próbowałam znaleźć klucz, jakim się kierował, ale to była za trudna zagadka. Zapytałam dyskretnie pod koniec śniadania, a on z takim bezbrzeżnym zdumieniem powiedział mi: to wszystko nasi rodzice chrzestni, moi, Sarswati, Justina, Lucasa, Marcusa i teraz Karana. Po prostu NAJBLIŻSZA DUCHOWA RODZINA.
Zmarł mój syn, sakramentalny, dla wielu brat, przyjaciel, ojciec, wujek, dziadek. Towarzyszyłeś mi tyle lat, przeżywaliśmy wspólnie chwile piękne i chwile trudne, kiedy musiałam wspiąć się na wyżyny cierpliwości dla Twojej niepokornej natury. Byłeś człowiekiem jak inni, ze swoimi słabościami, ale też wielkością doświadczoną upokorzeniem i odrzuceniem przez najbliższych. Dzieliłeś los wszystkich moich dzieci i wychowanków, który dopiero w chrześcijańskiej perspektywie nabiera prawdziwego sensu. Czego nie wytrzymałeś, co przelało czarę goryczy? O śmierci mówi się ostatnio często, że jest to "odejście"... Ale jeśli odejście to do Pana życia i śmierci. To przekroczenie nieprzekraczalnej granicy, to zdarcie zasłony. Pan życia i śmierci, Miłosierny Chrystus – Ten i tylko Ten czeka na człowieka po oddaniu ostatniego tchnienia. Pan panów, Król królów, Syn Boży, Zbawiciel i Odkupiciel. On czeka. Święty nad świętymi, Sędzia miłości.
Mój Jeetram; trudne życie, ale jakoś błogosławione, przez rodzinę, żonę i dzieci; lubiany przez innych; gdy człowiek umiera wraca niejako do łona ziemi jak do łona matki; skulony jak noworodek, nic nie mający na swoją obronę; dlatego wierzę, że Bóg przyjął go do Siebie w tej nagiej bezradności; że go osądził miłosiernie widząc całe Jego biedne życie. I nie zdziwiło mnie, kiedy nagle podczas modlitwy zobaczyłam jak Marcus prowadzi Tatę za rękę i są bardzo szczęśliwi... niech to będzie też pociechą dla jego żony i dzieci, dla nas wszystkich.
Miłość jest wszystkim, co istnieje