WESPRZYJ TERAZ

Bo w Jeevodaya wszystko robi się wspólnie - relacja wolontariuszki

2025-02-07
Poczułam się w Jeevodaya jak w domu, będąc jeszcze daleko od Ośrodka. Tak, to możliwe! Helena zadzwoniła z pytaniem, jak nam idzie podróż i z informacją, że „poczekamy na was z lunchem". Widziałyśmy się zaledwie parę razy, a tu taka troska w głosie, miłość. Pomyślałam: „Czuję jakbym tu wracała a nie jechała pierwszy raz" i „Co to za kobieta?! Czeka jak matka!" Potem okazało się, że dla mnie Helena jest jak starsza Siostra, czyli Didi :) 
 
Ośrodek to jedno z lepiej zorganizowanych miejsc, jakie widziałam. Są tu solidne budynki mieszkalne (niektóre już odremontowane) dla rodzin, internaty dla dziewcząt i chłopców, kuchnia, wiata (jadalnia i miejsce spotkań), piękny kościół- dla mieszkańców jak dom codzienny (sprzątany, przystrajany, zadbany), ogród z drzewami owocowymi (niektóre widziałam pierwszy raz w życiu), plantacja ryżu (też pierwszy raz...), warzywnik, staw z rybami (jadłam te rybki), farma z dojnymi (!) krowami, kozami, świniami, królikami i kurami (mają tu nawet świeże  jajka!!!), plac zabaw dla dzieci w mini parku. Jest także cmentarz, a każdy krzyż to jakiś człowieczy los, jakaś historia... Cały ośrodek Helena pokazała nam już pierwszego dnia, potem Abhishek, potem ojcowie Pallotyni... i wszyscy dumni z tego miejsca. Z ośrodkiem sąsiadują dwie piękne szkoły, a jeszcze dalej- uliczka z domami katolickich rodzin. Fenomen.
 
Ludzie Jeevodaya to doktor Helena- niesamowita babka! Osobny rozdział. Wspaniała. Nie da się opisać - nie próbuję. Dalej ojcowie Pallotyni- jadłam z nimi posiłki, trenując indyjski angielski, ucząc się jak jeść banany (!), kiedy dojrzewa starfruit, czyli karambola, obserwując teren na monitorze (dziwodajski bigbrader) i doświadczając niesamowitej, troskliwej gościnności. Wspólna modlitwa w jadalni i sałatka jarzynowopodobna, ale przyprawiona sercem - to zapamiętam. 
 
Zostanie mi też w pamięci Basia, z którą najpierw spokojnie bujałyśmy się na huśtawce (tak! wolontariat to czasem huśtawka!), a potem penetrowałyśmy jak szalone okolicę i różne zakamarki (przechodziłyśmy przez płot i pod drucianym płotem, szturmowałyśmy żółte gimbusy, oplatałyśmy się w tkaniny jak w sari, pomagałyśmy robić placki w kuchni i ustawiać szafę w muzeum). 
 
Zapamiętam dziewczyny z internatu. Byłam WŚRÓD nich, w ich domu i w szkole. To przywilej. Czasem prowadziłam lekcje o Polsce i miło było widzieć zaangażowanie dziewczyn z ośrodka. Słuchałam też z przyjemnością jak śpiewają, rozmawiają, śmieją się razem, sprzątając korytarze, piorąc, zamiatając teren, podlewając rośliny, ozdabiając kościół czy odrabiając lekcje. Czasem było jak w ulu, czasem jak makiem zasiał (czyli cicho).
 
Słyszę wciąż Sitę, nauczycielkę, która z wielkim osobistym zaangażowaniem, troską i znajomością rzeczy rozdziela zadania. Widzę Alinkę jak odrabia lekcje, a jej koleżanka obok walczy ze snem. Podziwiam małą Akanczię, jak niesie większe od siebie krzesło, siada przy biurku i skupia się na zadaniach. Jestem wdzięczna Thani, bo podarowała mi własnoręcznie zrobiony różaniec, chłopakom, co wnieśli szafę do muzeum, krawcowym, ponieważ pocerowały Basi sweter, Dilipowi, że przewiózł ją skuterem, mieszkańcom, którzy ugościli nas i dzieciaki w czasie kolędowania (co to była za wyprawa!), sportowcom za próbę wytłumaczenia mi zasad gry kho kho.
 
Nigdy nie zapomnę też codziennego różańca, modlitwy dzieci przed posiłkiem, gremialnego budowania dekoracji w kościele na Święta Bożego Narodzenia, doniosłej Pasterki i noworocznej Adoracji. Piękna wspólna modlitwa, wspólne świętowanie, a potem wspólne tańcowanie przed kościołem. Tak, bo w Jeevodaya wszystko robi się wspólnie, w relacji. I to właśnie podziwiam.
 
Anetta Howorus-Bartoszcze