WESPRZYJ TERAZ

Wywiad z dr Heleną Pyz

Gdy jechałam do Indii, do trędowatych, mój najstarszy brat, niewierzący, powiedział:"Będą ci kadzić, uważaj, żebyś się od tego kadzidła nie udusiła. Ale ja cię znam i wiem, że ty po prostu musisz tam jechać." Zwyczajnie realizuję swoją drogę życia i denerwuje mnie przesadny podziw ludzi.

Rodzice pobrali się w czasie okupacji. Przed Powstaniem Warszawskim urodzili się brat i siostra, po wojnie przyszedł na świat drugi z braci, potem ja, a po mnie jeszcze jedna siostra. W nowym systemie rodzice stracili wszystko. Tato kamienicę i dwie drukarnie w domu na Brackiej, gdzie do dziś mieszkamy, i na Miodowej. Mama, panienka po przedwojennej pensji, nie miała zawodu. Tato formalnie też, gdyż drukarstwa uczył się od ojca, a nie w szkole. Pracował w biurze wydawniczym, został nawet na krótko dyrektorem drukarni na Tamce, ale jako zaangażowany katolik nie chciał sprawować kierowniczych funkcji. Przed wojną był w Warszawskim Towarzystwie Wioślarskim, w Archikonfraterni Literackiej przy katedrze św. Jana, po wojnie nie chodził więc na pochody pierwszomajowe, za to na procesji Bożego Ciała nosił baldachim nad arcybiskupem warszawskim. Co roku brał udział w pielgrzymkach na Jasną Górę, to był czas jego rekolekcji. Tam, gdzie podejmował pracę, od razu mówił, że od piątego do szesnastego sierpnia musi mieć urlop.

Z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pamiętam biedę. Pięcioro dzieci w wieku szkolnym, mundurki, książki, tornistry. Mama zadłużała się na wielkie wówczas pieniądze, choć czyniła to w dobrej intencji, np. do lekarza woziła mnie taksówką.

Najstarszy brat uczył się z nas najlepiej. Zaczynał ze trzy uczelnie, żadnej nie ukończył, dziś jest taksówkarzem. Starszą siostrę brat matki zaprosił do Londynu (wyjechał z Warszawy po Powstaniu), gdzie w rok nauczyła się angielskiego i potem w Polsce pracowała w ambasadach. Drugi brat skończył technikum. Najmłodsza siostra skończyła studia bez przeszkód, gdyż starsze rodzeństwo już zarabiało. Ponieważ w dziesiątym roku życia dotknęła mnie ciężka choroba, byłam najbardziej "uczona". - Inni będą zwyciężać na stadionach, ty musisz głową - powiadał tato. Obijałam się po szpitalach i medycyna spodobała mi się. Postanowiłam zostać lekarzem.

Kalectwo rodzi w nas rogatość 
Choroba Heine-Medina? Dobrze oddaje ją nazwa "porażenie dziecięce". Przestałam chodzić! Do dziś pamiętam, jak jadę do szpitala. Nie mogę się podnieść. Straszliwie chce mi się pić, zsuwam się z łóżka, bo nie wiem, że można zadzwonić po pielęgniarkę, z trudem docieram do kranu, ale nie potrafię wejść na łóżko.

Potworna bezsilność! Kubka nie można podnieść własną ręką! Rehabilitacja jest długa i żmudna. Niektóre porażenia zostają, u mnie stało się tak z prawą nogą.

W rodzinie zmartwienie i ból, ale zawsze trzeba mieć nadzieję. Tato mobilizuje: - Nie masz prawa roztkliwiać się nad sobą, wracaj do szkoły, bez ulg, bez powtarzania klasy. Nawet dziewiątej, kiedy odbywa się kolejna operacja. Zdarza się, że rodzeństwo przed klasówkami i egzaminami tłumaczy się bólem głowy, temperaturą, ja - w żadnym wypadku! Żadnej taryfy ulgowej!

Oczywiście, że miałam pretensję do losu. Jako nastolatka bardzo tę moją inność przeżywałam. Jeśli ktoś mi okazywał sympatię, podejrzewałam, że to litość, odrzucałam nawet drobne gesty zainteresowania. Nie zdawałam sobie sprawy, że to ja odrzucam ludzi. Niewiara, że ktokolwiek może pokochać kalekie dziecko, koleżankę, przyjaciółkę. Że nie z litości pójdzie ze mną do kina. Kalectwo rodzi w nas rogatość.

Na oddziale chorób zakaźnych wszyscy byli pełni poświęcenia, moi rodzice przyjeżdżali codziennie: tata mnie kąpał i gimnastykował, mama karmiła, czytała - przecież nie mogłam utrzymać książki. Doktor Remigiusz Stańczyk, ordynator oddziału, gdzie leżałam pół roku, nie miał cienia litości nad nami, co mobilizowało. Poznałam później, już po wyjściu ze szpitala, jego córkę Baśkę, też z chorobą Heine-Medina.

Potem przychodzi czas odreagowania, kiedy nadal nie chce się miłości, sympatii,współczucia, ale chce się pokazać, jakim jest się herosem. Stanąć na głowie, by zaimponować światu. Lata sześćdziesiąte, pierwszy rok studiów, trzynasta grupa z pielgrzymki, ksiądz-przewodnik z kościoła św. Michała spotyka się z nami w każdy wtorek. Mam 19 lat, kiedy po raz pierwszy świadomie stykam się z wiarą. - Aby okazywać pomoc bliskim, trzeba nauczyć się ją od nich przyjmować - uważa duszpasterz. Dawać - prosta rzecz, brać - o wiele trudniej. W dawaniu nabieramy wartości, wydajemy się sobie wspaniali. Ale przyjmować wyciągniętą dłoń?

"Ósemki" 
Kończę studia na Akademii Medycznej w Warszawie. Najpierw oczywiście myślę o ortopedii. Już wiem, że nie wyjdę za mąż, więc może radiologia, naświetlania nie zaszkodzą samotnej. - Co? W ciemni? Bez kontaktu z pacjentami? Po to wybrałam medycynę? Zostałam internistką, zaczęłam pracę w przychodni.

Tato na emeryturze, codziennie chodzi do kościoła, mama pracuje w Instytucie Prymasowskim jako maszynistka, by dorobić na naszą piątkę. Po nocach przepisuje teksty prymasa Wyszyńskiego. W miarę wolnego czasu "dostukuję" fragmenty. Wtedy one były jeszcze dla mnie martwe.

Ale zostałam powołana. Powiedziałam rodzinie, że obieram drogę Bożą. - Najpierw skończ studia! - mówi tato. - Już mnie zawołał Bóg! - Studiów nie skończysz i co z drogą Bożą? - Wolę myć garnki, niż być lekarzem, gdyby taka była wola Boża. Po trzecim roku studiów wzięłam urlop dziekański na nowicjat. Mama stanęła z boku, w myśl zasady, że to ja decyduję o sobie. Czy było w tym więcej szacunku dla mnie, czy bezradności, nie wiem.

Wstąpiłam do instytutu. Jego założycielka Maria Okońska wraz z siedmioma koleżankami z Sodalicji Mariańskiej szukała w 1942 roku drogi poświęcenia się Bogu. Zetknęła się z księdzem Stefanem Wyszyńskim, wówczas ukrywającym się w Laskach profesorem seminarium włocławskiego. Było ich osiem, więc nawiązały do ośmiu błogosławieństw Chrystusa i stąd nazwa "Ósemki". Po okupacji i wojnie różnie ułożyły się ich losy. Jedna została karmelitanką, druga wyszła za mąż, trzecia umarła, czwarta poszła do innego zakonu...

Jesteśmy instytutem życia konsekrowanego świeckich, jednym z pierwszych w Polsce. Po wojnie ze względów politycznych trudno było prowadzić apostolstwo w duchownym uniformie.

Jeśli coś jest nowe, tajemnicze - wzbudza podejrzenia. Złośliwi mówili o nas "ośmiornice", "UB Prymasa", ale tak naprawdę przy Ojcu w sekretariacie była jedna, dwie. Wiele z nich pracowało w okresie Vaticanum II, kiedy dzień i noc tłumaczyły, przepisywały dokumenty soborowe. Pamiętam prawniczkę, na którą ktoś doniósł, że jest przy księdzu Prymasie, a gdy kiedyś z teczki wypadł jej brewiarz, był to koniec jej kariery. Chciała być adwokatem w sądzie dla nieletnich.

Nie ujawniałyśmy się nie tylko z lęku o kariery zawodowe, ale by móc normalnie pracować wśród ludzi. Chodziło o to, by przenikać do różnych środowisk. Do niektórych społeczności i grup ksiądz czy zakonnica nie zostaną wpuszczeni. Żyjemy w świecie, ale składamy śluby, że będziemy żyć według rad ewangelicznych, to jest w czystości, posłuszeństwie i ubóstwie. W 1980 roku złożyłam śluby wieczyste. Mamy tylko trzy domy wspólne, reszta z nas mieszka osobno, czasem przy rodzinach. Nie jesteśmy wspólnotą klasztorną, spotykamy się na miesięcznych dniach skupienia.

Jeevodaya - świt życia 
O ileż łatwiej może być siostrze w klasztorze, która codziennie dostaje polecenia i pokornie je wykonuje. Posłuszeństwo w naszej wspólnocie to poddanie swoich planów, zamierzeń osądowi, decyzji przełożonych. Tak było, gdy powiedziałam przełożonej o Jeevodaya.

Jeevodaya (mówi się "dżiwodaja", co w języku hindi znaczy "świt życia"), ośrodek zajmujący się trędowatymi, założył w Indiach ojciec Adam Wiśniewski, pallotyn. Zaczął w 1962 roku, zwracając się do Polaków - wtedy na uchodźstwie - aby składkami na dom dla dotkniętych trądem uczcić Sacrum Poloniae Millennium. W 1969 roku rozpoczął pracę w trzech namiotach wojskowych na zupełnie pustym terenie, gdzie ośrodek jest do dziś. Prowadził go i rozwijał aż do śmierci w lipcu 1987 roku.

Rok wcześniej dowiedziałam się od znajomego, że ojciec Adam jest bardzo chory i martwi się, kto go zastąpi. Postanowiłam wyjechać. Trudno było wtedy o paszport, zaproszenie i wizę do Indii. Starania ciągnęły się dwa lata. Kiedy wyjeżdżałam, trwały obrady Okrągłego Stołu.

Myślałam tak: założyciel umiera, nikt inny się nie zgłasza, jestem lekarzem, zarazem członkinią instytutu, nie mam rodziny, więc pojadę. Przyjechałam półtora roku po jego śmierci.

Wyjeżdżałam z Polski bez entuzjazmu. Praca wśród trędowatych nie była marzeniem mojego życia, ale - tak dziś oceniam - Bóg dał mi natchnienie i siłę. Pracuję w katolickim ośrodku, wypełniam chrześcijańską posługę wobec potrzebujących, ale jednocześnie mam poczucie, że w razie niepowodzenia zawsze mogę wrócić. Jakże inna była sytuacja pani doktor Wandy Błeńskiej, która przez 42 lata zajmowała się trędowatymi w Ugandzie i nie mogła przyjechać do Polski, gdyż była obywatelką brytyjską.

Jeden z doświadczonych kapłanów powiedział mi: - Jeśli cokolwiek ci przeszkodzi - dieta, klimat, ludzie, ich mentalność - miej odwagę powiedzieć sobie: ,,To nie dla mnie", nie oskarżaj się, lecz wsiądź w samolot i wracaj. Często to powtarzam przyjeżdżającym ze świata wolontariuszom.

Hindi, chhattisgarhi i oriya 
Przed wyjazdem mój najstarszy brat, niewierzący, powiedział: - Będą ci kadzić, będą się tobą zachwycać, uważaj, żebyś się od tego kadzidła nie udusiła. Ale ja cię znam i wiem, że ty po prostu musisz tam jechać. Powiedział prawdę. Zwyczajnie realizuję swoją drogę życia i denerwuje mnie przesadny podziw ludzi. Czasem myślę, że może czynią to dla siebie, żeby się podbudować, że znają takich. I pan po trosze do nich należy. - Znam - powiadają - takiego człowieka, ot, choćby tę Helenę, która pojechała do trędowatych. Prawda jest taka, że byłabym niewierna sobie, gdybym nie przyjechała do Indii, ale zarazem wiem, że gdybym miała się tu rozchorować i stać się ciężarem dla Jeevodaya, nie wahałabym się wrócić do Polski. - Pani tu do końca życia? - pytają. - Nie wiem. Na pewno dotąd, dokąd będę potrzebna i starczy mi sił i zdrowia. Gdyby przyjechał ktoś lepszy, bardziej przydatny, a współpraca by się nam nie układała, być może wycofałabym się. Myślę, że Bóg znajdzie najlepszy sposób, żeby mnie odwołać.

Słowo "poświęcenie" nie jest dobre. Nie było pragnieniem mojego serca spełniać się pośród trędowatych. Na miejscu jednak polubiłam tę pracę, spodobała mi się idea ojca Adama. Miałam też trudne momenty i chociaż nigdy nie myślałam, żeby uciec, to czasem przychodziło do głowy: - Boże, po to przyjechałam, żeby patrzeć na oszustwa i kłamstwa moich podopiecznych? Po cóż przejmuję się nimi bardziej aniżeli oni sami sobą? Różnice mentalności, kultury, tradycji czy wreszcie systemu kast irytują Europejczyka. - Boże, jeszcze i tego muszę doświadczyć? - pytałam, kiedy ktoś mnie okradł. - Przecież to nie moje pieniądze, ale ich. Siebie okradają? Traktuję ich jak najbliższych i tym bardziej boli mnie ich nielojalność.

Musiałam się wiele nauczyć o trądzie i o wspólnocie. Musiałam poznać języki hindi, chhattisgarhi i oriya, douczyć się angielskiego. Ośrodek poznawałam niejako od tyłu, z podglądu, nie byłam przygotowana do kierowania taką instytucją. Pomogło mi to, że od początku byłam zdecydowana nie "pochylać się" nad trędowatymi i "roztaczać opiekę", ale żyć z nimi. Po to, żeby ukazać im wartość życia, by odczuli, że odrzucenie ich przez środowisko nie jest ostateczne, że mogą liczyć na kogoś, kto z nimi pracuje, mieszka, je, modli się i jest z nimi stale, żeby poczuli się ludźmi. To mnie zachwyciło! Po dwóch miesiącach pobytu w Indiach wiedziałam, że to jest moje! A musiałam decydować o sprawach, o których wcześniej nie miałam pojęcia.

Internista, niby lekarz od wszystkiego, ale w Polsce jest to wąska specjalizacja. Nie leczyłam oczu, uszu i skóry, a tu jestem po trosze okulistą, laryngologiem i zwłaszcza dermatologiem. Musiałam poznać choroby tropikalne. Pediatria była dla mnie czymś zupełnie nowym. Tak jak ginekologia i położnictwo. Dziećmi zajmuję się od niemowlęcia, bo albo się tu rodzą, albo są podrzucane, niedożywione, ledwo żywe. Wszystko to zwaliło się na mnie od razu. Służba lekarska powinna sprawiać radość. Jeśli nie daje satysfakcji, lepiej się wycofać.

Trędowaci 
Tu, w Indiach, mąż pozostawia trędowatą żonę, rodzice dzieci, dzieci rodziców, odwraca się od nich wieś, społeczność. Tutejsi lekarze leczą za pieniądze, ale trąd najczęściej dosięga najbiedniejszych, których nie stać nawet na codzienną garstkę ryżu. Trędowatych odrzuca się nawet poza kasty najbardziej pogardzane.

Przychodzą paczki z pomocą, zwłaszcza leki. Jako instytucja charytatywna jesteśmy zwolnieni z cła, ale zaświadczenie z urzędu celnego uzyskać trudno. W tym kraju panuje biurokracja, kwitnie korupcja, łapówkarstwo. Tysiąc rupii załatwiłby niejeden problem od ręki, ale ponieważ tego nie czynię, muszę się długo nachodzić po urzędach. Proszę sobie wyobrazić, że dzieci z ośrodka budzą zazdrość, gdyż są "zbyt dobrze" ubrane. Choć odzież pochodzi z "ciuchów", jest europejska i wygląda lepiej niż tutejsza nowa. - Dlaczego tak duże pieniądze idą na pomoc tym odrzuconym? - słyszę. Dać im jałmużnę, owszem. Jakąś pomoc, niech będzie. Dostają po 150 rupii na miesiąc, za co można kupić dziesięć kilo ryżu. Ale stale się nimi zajmować, organizować ośrodki? Niech to na swój koszt robią organizacje międzynarodowe, europejskie, amerykańskie, australijskie.

Leki kosztują straszne pieniądze. Trzeba dodać koszty kształcenia dzieci, podręczników i pensji nauczycieli. Utrzymanie, w tym trzy posiłki dziennie dla 400 osób (setka dorosłych i przeszło 300 dzieci), to 3 miliony 600 tysięcy rupii rocznie (ok. 32 tys. zł). Działamy bez dotacji rządowych, wyłącznie z prywatnych funduszy, częściowo zorganizowanych jeszcze przez ojca Adama Wiśniewskiego. Niewielkich. Pomoc wielkich organizacji charytatywnych nie sprawdza się u nas. Ich celem jest doprowadzenie do samowystarczalności placówek, którymi się zajmują. Instytucja ma zacząć pracować na siebie, pobierając opłaty od pacjentów. My w Jeevodaya żadnych opłat nie bierzemy i dlatego przychodzą do nas najubożsi. Wolę, jak ojciec Adam, starać się o niewielkie wsparcie wśród licznych darczyńców w świecie. 

Oblicze Boga 
Ośrodek jest katolicki, choć wyznanie leczonych nie jest warunkiem przyjmowania ich do Jeevodaya. Tu wiele szkół prowadzą katolicy czy - szerzej - chrześcijanie, ale uczą się w nich dzieci wszystkich wyznań. Chrześcijaństwo jest tu w zdecydowanej mniejszości.

Kim jest dla mnie chory? Dla Matki Teresy z Kalkuty chory był cierpiącym Chrystusem. Wanda Błeńska, ta która pracowała w Ugandzie, widziała chorego, który potrzebuje jej pomocy... Myślę, że te dwa zdania sobie nie przeczą. Jako lekarz, który właśnie z motywów religijnych służy bliźniemu, nie muszę w każdej chwili myśleć, że widzę w nim oblicze Boga, ale kiedy mi się czegoś czasem bardzo nie chce, mobilizuje mnie myśl, że Bogu nie wolno odmawiać. 
Nie chcę krytykować ludzi, którzy "niosą pomoc" chorym, ale wolę postawę bycia z nimi. Chciano tu przysłać siostry zakonne. Nie byłoby to najlepsze.

Wspólnota w Jeevodaya nie ma w sobie nic z "pełnienia dzieła Bożego", w którym zdąża się do własnej doskonałości. Jesteśmy ludźmi, najzwyklejszymi, czasem się kłócimy, ale stanowimy rodzinę, do której przychodzą osoby z rozmaitych kast, o różnym wykształceniu. - U nas nie ma kast - powiada ojciec Abraham, obecny dyrektor ośrodka, pallotyn hinduski. - Nie ma u nas jednej religii, ale jesteśmy jedną rodziną. Trędowatych. Nie chcemy oddawać się im, lecz być z nimi. W ośrodku pracują wszyscy. Trędowate kobiety gotują, trędowaty pielęgniarz robi opatrunki. W naszej rodzinie każdy dzieli się tym, co potrafi. Ojciec Abraham rozwinął ogród, ale ziemię kupił jeszcze ojciec Adam, aby zatrudniać leczonych, żeby był to jeden ze sposobów ich rehabilitacji. Nie chcemy, aby tylko dostawali, ale by również mogli coś dać, choćby pracę rąk.

Wspólnota liczy ponad 400 osób, ale powiększa się przede wszystkim o dzieci, gdyż coraz głośniej jest o naszej szkole. Jest już zarejestrowana na prawach państwowych, co roku przybywa od 20 do 40 dzieci. Przyjmujemy do nas tylko tych, którzy nie mogą być leczeni w domu, bo albo mają duże owrzodzenie na rękach i nogach, albo taką postać trądu, która wymaga codziennej obserwacji. No i są tacy, którzy nie mają dokąd pójść, wyrzuceni ze wsi często przed własną rodzinę. Trzonem Jeevodaya są byli trędowaci, którzy sami zdecydowali się tu zostać i pracować. Najczęściej pozakładali rodziny, których jest obecnie 14. Ale większość wyleczonych lub zaleczonych wraca do siebie.

Dziesięć milionów, czyli promil 
Trąd jest o wiele większym problemem socjalnym niż medycznym. To choroba zakaźna, bakteryjna. Bakterie łatwo jest zniszczyć. Kilka miesięcy i po chorobie. Od strony medycznej trudność polega dziś na wczesnym wykryciu choroby i wczesnym leczeniu. Nie ma, niestety, szczepionki, która byłaby nadzieją dla zdrowych. Trąd to przede wszystkim problem społeczny. Chodzi o odrzucenie przez społeczność, w której ktoś zachoruje. Zwłaszcza na wsi, gdyż w mieście można łatwiej się ukryć albo żyć w koloniach, które są zwykle na obrzeżach miast. Dlatego często pacjenci zgłaszają się zbyt późno, kiedy już nie ma ratunku dla zniekształconych kończyn - boją się ujawnić chorobę, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji.

Na trąd często zapadają ludzie młodzi i w sile wieku. W koloniach dla trędowatych zawierają nowe związki, a z tych związków rodzą się dzieci. Ojciec Adam uważał, że - po pierwsze - dzieci należy przynajmniej od-izolować od nich, choćby na dziesięć miesięcy roku szkolnego. Po wtóre - wykarmić je, aby były bardziej odporne. Po trzecie - odpowiednio wcześnie wykryć chorobę, czyli prowadzić badania populacji. I wreszcie - po czwarte - dać im edukację, żeby nie musiały żebrać, jak ich rodzice. Trąd nie jest chorobą genetyczną. Ale narażenie nań dzieci w tych środowiskach jest siłą rzeczy większe. Indie to dziś miliardowe społeczeństwo, a trądem dotkniętych jest około dziesięciu milionów, czyli promil. Wiele czy niewiele?

Wolontariusze 
Ludzie przyjeżdżają realizować różne cele. Chcę być wobec nich lojalna, gdyż sama nie przyjeżdżałam z zamiarem pozostania na zawsze. Daję każdemu szansę. Niestety, dla wielu z nich jest to jakiś rodzaj ekspiacji. To nie wystarczy. Ktoś chce odpokutować za jakieś niespełnienia w Europie. - Żyłem wygodnie, teraz chciałbym służyć ludziom - powiada. Ten wzór ze średniowiecznych żywotów świętych nie sprawdzi się w Jeevodaya, gdyż jesteśmy rodziną, zorganizowaną wspólnotą. Nie ma tu pustych miejsc, które czekają na chętnych do pracy. Przyjeżdżają na krótko, żeby sprawdzić siebie, swoje możliwości albo żeby po odpracowaniu pewnego czasu zetknąć się z filozofią czy mądrością Wschodu. Nie dociekam.

Gdy ktoś naprawdę chce zostać, musi nauczyć się języka, kultury i tradycji Indii. Gdyby był drugi lekarz, obsłużylibyśmy dalsze trzy przychodnie, w tej chwili sama obsługuję trzy, jedną na miejscu i dwie wyjazdowe. A przyjeżdżają ze Szwajcarii, z Anglii, z Czech, żeby się przekonać w egzotycznym, tropikalnym kraju, jak zachowają się w odosobnieniu, wobec takiej choroby. Czy jest to pomoc? Każdemu daję szansę na kopniak od Pana Boga, by go załatwił tak jak mnie dwanaście lat temu.

Apostolstwo świeckich polega na dawaniu świadectwa. Jak ja żyję, tak będą odbierać chrześcijaństwo ci, którzy są wokół mnie. Tego doświadczam w Jeevodaya. Tu chrześcijaństwa głosić nie mogę, ale też nie muszę. Wystarczy żyć według tego, czego wymaga wypełnienie ślubów, chrześcijaństwo i moje zaangażowanie. Jeśli nie mówią one same za siebie, tym gorzej dla mnie, fatalnie, dwója ze sprawowania.

ADOPCJA SERCA 
Jeżeli co miesiąc wpłacisz na konto 20 dolarów, zapewnisz jednemu dziecku z ośrodka Jeevodaya bądź z okolicznych kolonii, gdzie dr Helena Pyz dojeżdża z pomocą, utrzymanie, leczenie i naukę. Pieniądze należy wpłacić w złotówkach według aktualnego kursu dolara.

Wysokie Obcasy/ Gazeta Wyborcza / 2001-07-13 
redPor