WESPRZYJ TERAZ

Życie jest mi dane i zadane

2021-03-12

Porusza się Pani na wózku. Nie zawsze tak jednak było. Kiedy dowiedziała się Pani, że jest chora i jak odebrała tę wiadomość?

Zachorowałam na Heine-Medina (polio) w trzeciej klasie podstawówki, miałam niecałe 10 lat. Nagłe zachorowanie, gorączka, ból, punkcje w szpitalu, utrata sił, a potem brak możliwości jakiegokolwiek ruchu – wiem, że tak było, pamiętam różne zdarzenia, ale swoich odczuć z tego okresu nie potrafię odtworzyć. Zapewne ostry stan po prostu przespałam. Dopiero jak już minęła gorączka, zorientowałam się, że jestem „leżąca" i sztywna. Dzieci nie mają świadomości konsekwencji chorób, zresztą wtedy dorośli o polio też nic nie wiedzieli. Oczywiście rodzice szybko odczuli skutki – byłam całkowicie bezwładna, codziennie oboje bywali u mnie, mimo że był to szpital zakaźny. Byłam tam jedynym dzieckiem na oddziale dorosłych z tą chorobą, więc tata codziennie po pracy mnie kąpał w wannie i przy okazji ćwiczył w wodzie, a mama przyjeżdżała z jedzeniem i karmiła cierpliwie, siedziała, czytała książeczki. Odczuło też rodzeństwo, bo rodziców mieli mniej, ale wytrwale modlili się o mój powrót do zdrowia. A potem to już było tylko coraz lepiej dzięki wysiłkowi rodziców i rehabilitantów. Teraz za to ubywa sił w związku z wiekiem. Miałam kilka dość groźnych upadków. Niestety, wózek jest teraz nieodzowny.

Jaką rolę w Pani życiu odegrał Prymas Tysiąclecia?

Jestem warszawianką, kard. Wyszyński, dziś czcigodny sługa Boży, był naszym biskupem. Widywałam go od dzieciństwa w czasie różnych uroczystości, przeżywaliśmy jego więzienie i potem radość uwolnienia. Katedra warszawska była drugim, po parafialnym, ważnym kościołem w moim życiu. A w czasie studiów poznałam Instytut, którego był ojcem duchownym. Kiedy zdecydowałam się pójść tą drogą, realizować swoje powołanie jako członkini Instytutu świeckiego stał się też dla mnie Ojcem. Przez kilkanaście lat uczestniczyłam w comiesięcznych dniach skupienia, każdego roku w kilkudniowych rekolekcjach, prowadzonych przez niego, różnych uroczystościach i wspólnym świętowaniu. Chyba mogę powiedzieć, że kształt mojego życia duchowego zawdzięczam jemu. Dlatego tak bardzo pragnę jego beatyfikacji i możliwości uczestniczenia w niej.

Od lat posługuje Pani trędowatym. Jak do tego doszło?

Byłam już lekarzem z kilkunastoletnim stażem, internistą, gdy pewnego dnia usłyszałam o Jeevodaya. Założyciel ośrodka dla osób dotkniętych trądem, ks. Adam Wiśniewski SAC, też lekarz, był już ciężko chory. Pomyślałam, że – nie związana więzami rodzinnymi – mogę pojechać i pomóc mu, oczywiście najpierw nauczyć się od niego wszystkiego o tej chorobie. Stało się inaczej. Ksiądz Adam odszedł z tej ziemi zanim udało się załatwić wszystkie formalności, ale postanowiłam zrealizować wyjazd z myślą, że mogę się przydać również po jego śmierci. No i jestem tu już 32 lata.

Czym ta praca jest dla Pani?

Praca w Jeevodaya jest oczywiście zupełnie inna niż lekarza rejonowego, którym byłam w Polsce. Nie myślę o warunkach życia, ale sama posługa medyczna stanowi zupełnie inne wyzwanie zarówno z powodu inności chorób, jak i możliwości diagnostycznych czy konsultacji, ale też zakresu działań. Internista w Polsce nie musi się zajmować chorobami oczu, uszy czy skóry, a tu nie mogę odesłać pacjenta do specjalisty, bo i tak nie pójdzie. Przyjmowałam też porody, leczę dzieci, wykonywałam drobne zabiegi – jednym słowem lekarz od wszystkiego. Pracujemy charytatywnie, a więc z naszych przychodni korzystają najubożsi ludzie, nie tylko trędowaci. No i wiele spraw administracyjnych, biurowych, ludzkich, wychowawczych, bo mamy tu szkołę z internatami dla dzieci z rodzin trędowatych – to moja działka. Szczególnie kontakty z ofiarodawcami, bo to w większości Polacy.

Jaką rolę w Pani życiu odgrywa wiara w Boga?

Wiara jest w życiu najważniejsza, nie tylko w moim. To uznanie, że jestem stworzona i przeznaczona do konkretnych zadań na tej ziemi. Życie jest mi dane i zadane, jak uczył św. Jan Paweł II. To ogromny dar, a im więcej dostajemy, tym więcej mamy do ofiarowania innym. No i trzeba się z tego wywiązać, udzielać swoich rąk i głowy i czegokolwiek, mój Pan zażąda, żeby służyć ludziom. Mnie dał taką piękną niwę – ludzi, którzy potrzebują nie tylko tabletek i opatrunków, lecz także bycia z nimi i dla nich, miłości po prostu. Ludzie naznaczeni trądem, bo przecież ta choroba okalecza, to najbiedniejsi z biednych (tak ich nazywała św. Matka Teresa). Nikt ich nie chce mieć w pobliżu, dlatego nie mogą korzystać z publicznej służby zdrowia, ich dzieci z publicznych szkół. Mieszkają w slumsach na obrzeżach miast i żyją z tego, co użebrzą. No i to poczucie odrzucenia, które naznacza ich byt – to trudne nawet do opisania. Wielu z nich po prostu nie chce żyć. Móc im pomóc to przywilej, zaszczyt, a to w prostej linii wynika z mojej wiary – wiem, że jestem tu po to właśnie posłana.

Jest Pani osobą niepełnosprawną, ale niezwykle aktywną. Co Pani daje siłę, napęd do działania i jak po latach patrzy Pani na swoją niepełnosprawność?

Czy niezwykle aktywną? Dopóki Pan Bóg daje siły, to z tego korzystam i moi kochani trędowaci też. Robię tyle, ile mogę. Staram się nie odmawiać nikomu, tzn. właśnie Panu Bogu, skoro to On mnie tu trzyma. Myślę, że każdego dnia modlitwa i świadomość tej misji – bycia z nimi – to wystarczający napęd. Po ludzku chciałoby się czasem poleniuchować, ale przecież nie wypada… Moje ograniczenia ruchowe praktycznie w niczym nie przeszkadzają. Oczywiście potrzebuję więcej czasu na przemieszczanie się (i większego bagażnika w samochodzie na wózek). Od dawna wiem, że kalectwo jest też błogosławieństwem. Nie potrafię w krótkich słowach opowiedzieć, jak bardzo mi pomaga we wszystkim – w kontaktach z ludźmi, nie tylko chorymi, najbardziej. Myślę, że przekraczanie swoich słabości „od zawsze” jest najlepszym „wyposażeniem” na życie.

Spotkała Pani w życiu św. Jana Pawła II. Co Pani mu zawdzięcza?

Świętego Jana Pawła II spotykałam wielokrotnie jeszcze kiedy mieszkał w Polsce, a później w Watykanie. To były zawsze miłe, osobiste spotkania. Króciutkie z konieczności, a jednak dające zawsze poczucie SPOTKANIA następcy Chrystusa na ziemi. Ojciec Święty często pytał o jakieś szczegóły. To było szokujące, że wiedział, o czym i o kim rozmawiamy. Jego błogosławiące dłonie były zawsze kolejnym zastrzykiem mocy. Nie do zapomnienia jest spojrzenie, które wyrażało uwagę, akceptację, radość i miłość. Spotkanie świętego zawsze zostawia ślad, często wytycza drogę. Obym tylko umiała to wszystko właściwie wykorzystać, obdarzać innych.

Dziękuję za rozmowę.

Źródło: Dobre Nowiny, luty 2021

Rozmawiała p. Małgorzata Pabis.