WESPRZYJ TERAZ

„Mama na obcasach” z Heleną Pyz: Oni mnie nazywają mamą, bo ja ich po prostu kocham

2020-12-28

Poniedziałkowym gościem poranka „Siódma 9” (21 grudnia) była doktor Helena Pyz – polska lekarka i misjonarka świecka, a dla kilkuset dzieci Ośrodka Leczenia Chorych na Trąd w Jeevodaya w Indiach po prostu „Mami”. 

(MSz) Nie chodzisz w szpilkach, nie jesteś też biologiczną mamą, ale za to kilkaset dzieci zwraca się do Ciebie „Mami”. W języku hindi „Mami” znaczy po prostu „Mama”. Jak to się stało, że jesteś dla nich mamą?

(HP): Z jednej strony odpowiedź jest bardzo prosta – jak ktoś kogoś kocha to postrzega tę kobietę jako matkę. I to jest najprostsze wytłumaczenie, dlaczego tak właśnie zwracają się do mnie dzieci. Z drugiej strony odpowiedź nie jest już taka prosta, dlatego że my nie znamy takiego poczucia wspólnoty w Polsce, jaką mają Hindusi. Każda społeczność tutaj jest społecznością prawie rodzinną i każdego nazywa się jak członkiem rodziny, a nie używa się własnego imienia. Także dla niektórych oczywiście jestem lekarzem i mówią do mnie doktor Dżi, z kolei inni – nawet starsi ode mnie, mówią, że jestem ich starszą siostrą. Proszę zwrócić uwagę, nazywają mnie starszą siostrą, bo to zależy od funkcji, jaką się pełni. Myślę, że nazywają mnie mamą, bo ja ich po prostu kocham, a to się da wyczuć. Ja ich kocham i oni wiedzą, że mogą się do mnie tak zwracać, tak bardzo familiarnie.

W Jeevodaya mieszkają też sieroty, które teraz są Twoimi dziećmi. Jedną z nich jest Patrycja, którą zajmowałaś się od maleńkości. Mając cztery miesiące ważyła niewiele ponad półtora kilograma. Opiekowałaś się nią, karmiłaś ją, w zasadzie byłaś i jesteś dla niej mamą.

Tak, faktycznie tak jest. W ośrodku jest kilkanaścioro takich dzieci, obecnie niektóre z nich są już w dorosłe, a inne są nastolatkami, które trafiły do nas na przykład po śmierci biologicznej matki. Oczywistym jest, że przecież takie maleństwo potrzebuje stałej opieki, trzeba je też nakarmić sztucznym mlekiem, co akurat jest bardzo kosztowne. Mamy też przypadki dzieci podrzuconych przez rodziców albo po prostu rzeczywiście porzuconych praktycznie na śmietnik, na drogę, gdziekolwiek. Jedno maleństwo miało nawet bardzo uszkodzoną główkę, kiedy do nas trafiło dzień po urodzeniu. Na szczęście żyje, udało się je uratować, jest z nami. W sumie takich porzuconych dzieci, które trafiły do nas w różnych okolicznościach mamy tutaj kilkanaścioro. Bardzo się cieszę, że znalazły się u nas, ale wiem też, że będę musiała doprowadzić te dzieci do dorosłości, żeby stanęły na własnych nogach. Głównie są to dziewczęta, bo jak wiadomo w Indiach gorzej jest być dziewczynką, niż chłopcem, ale mam też kilku synów.

30 lat pracy z ludźmi trędowatymi, trzy dekady życia w Ośrodku Jeevodaya. Przez ten czas poznałaś tamtą mentalność, sposób życia tamtych ludzi. Hinduizm uczy, że każdy ma w życiu jakieś zadanie do wypełnienia i to się nazywa karma.

Niedokładnie to się nazywa karma. Karma to jest przeznaczenie, to jest określone miejsce, które mam w życiu, na przykład dotyczy to między innymi przynależności do określonej kasty. Jeżeli ja jestem lekarzem, wojownikiem czy rolnikiem, to tak właśnie ma być i nie mogę przeskoczyć, zmienić tego swojego przeznaczenia. W karmie nie ma wyboru – jeżeli miałabym być lekarzem, to musiałabym być lekarzem. I w Indiach czasami jestem właśnie tak postrzegana. Jeżeli jesteś lekarzem to masz mnie leczyć i koniec. A w chrześcijaństwie jest zupełnie inaczej – to ja zawsze mam wybór, co i jak w życiu zrobię.

To co jest Twoim wyborem? Co jest Twoim życiowym zadaniem?

Moim zadaniem życiowym jest służyć ludziom. Po to się wykształciłam na lekarza, żeby przede wszystkim służyć chorym i wszystkim innym potrzebującym, bo serce ma się niezależnie od tego, jaki się wykonuje zawód.

Pewnie dlatego też w wieku 41 lat wyleciałaś do Indii, by zajmować się trędowatymi, choć nie znałaś ani języka, ani nawet miejsca, do którego miałaś przybyć, a do tego niewiele wiedziałaś o trądzie. Skąd zatem bierzesz siły, by na co dzień zajmować się chorymi w Jeevodaya, choć przecież sama w dziesiątym roku życia zachorowałaś na Heinego-Medina?

Przeszłam tę chorobę i wspaniałą rehabilitację, oczywiście wspomagała mnie w tym rodzina, lekarze i rehabilitanci. A siłę fizyczną mam do pracy, bo na szczęście z chorobą się uporałam.

Ale jednak cały czas poruszasz się na wózku lub o kulach, więc to też jest pewnego rodzaju ograniczenie.

Kalectwo pozostało, teraz jest jeszcze pogłębione przez wiek, dlatego jestem na wózku, ale przecież to nie o siły fizyczne tutaj chodzi. Jak się ma moc Ducha Świętego – choć może dla niektórych to jest takie trywialne – uważam, że to jest właśnie łaska, to nie jest z człowieka, to nie są moje siły. Jestem przekonana, że to jest łaska, że Pan Bóg przeze mnie działa, sama absolutnie bym temu nie podołała. Wiem, że bardzo dużo ludzi się za mnie modli, sama też staram się prosić Pana Boga o siły do dalszej posługi. I to jest właśnie ta moja główna siła napędowa.

Pandemia COVID-19 odcisnęła swoje piętno na całym świecie. Jej skutki odczuli nie tylko Europejczycy. Nie oszczędziła ona również mieszkańców Indii. Jakie są najpilniejsze potrzeby i bolączki Ośrodka Trędowatych Jeevodaya w dobie koronawirusa?

Myślę, że Indie dużo bardziej ucierpiały, jak i w ogóle wszystkie biedne kraje. Chociaż Indii nie nazywa się biednym krajem, bo wiadomo, że jest krajem, który szybko się rozwija. Jednak nie możemy zapominać o tym, że jest tutaj bardzo dużo biedy, a kontrast między bogatymi, a biednymi jest ogromny i to się cały czas pogłębia i jeszcze dalej przez jakiś czas będzie się pogłębiać. Niewątpliwie przyjdzie bieda, przez co też będzie troszkę głodniej, na pewno będzie brakowało leków, potrzeby wzrosną, chociażby związane z nauką online. Dzieci uczą się teraz przez Internet, a moje dzieci niestety nie mogą, bo nie mają ani dostępu do sieci, ani odpowiedniego sprzętu do tego celu. Właśnie takie rzeczy będą potrzebne. Za chwilę będzie potrzeba też więcej ryżu, żeby więcej osób wykarmić, więcej leków, żeby więcej osób wyleczyć i więcej najrozmaitszych pomocy naukowych, żeby móc dalej kształcić dzieci.

Przechodząc do pomocy dla dzieci – Adopcja Serca – co to takiego?

To jest właśnie konkretny sposób pomocy ośrodkowi. To nie jest tak, że mogę konkretne dziecko zabrać do Polski, że mogę się nim cieszyć, nawet nie tak, że mogę poczuć, że to jest moje własne dziecko, ale tu chodzi przede wszystkim o to, że zapraszamy chętnych, żeby nasze dzieci kochali. A jeżeli masz jakieś pieniądze, którymi możesz się podzielić to prosimy, by wpłacać je na rzecz konkretnego dziecka, myśląc o tym jednym, które wykarmisz, a my te pieniądze będziemy zbierać, rozdzielać według potrzeb. I to jest bardzo budujące, bo dzieci mają poczucie, że ktoś o nich myśli, że ktoś się za nich modli.

Dzięki temu, że są darczyńcy, którzy przesyłają pieniądze, dzieci mają zapewnione wyżywianie, leki, podręczniki do szkoły, ubranie. To oznacza, że wszystkie dzieci, które są w ośrodku korzystają z tej formy wsparcia?

Dokładnie tak. Wszystkie dzieci, które przebywają u nas w ośrodku objęte są Adopcją Serca, a kiedy przychodzą nowe dzieci do ośrodka to każdemu robię zdjęcie, spisuję krótką historię – jak to się stało, że dane dziecko do nas trafiło, piszę też jakie są jego potrzeby. I zawsze się znajdują darczyńcy. Jeszcze nie było takiej sytuacji, żeby nie miał kto pomagać, choć czasem oczywiście dzieci traciły swoich adopcyjnych rodziców w sposób naturalny albo po prostu ktoś już nie mógł dalej pomagać, ale zawsze znajdowali się następni chętni do pomocy. Mogę powiedzieć, że Polacy – moi rodacy, to są ludzie nieprawdopodobnie hojnego serca. 

Dla wielu osób to, co Ty robisz na co dzień może się po prostu wydawać szaleństwem. Są też tacy, którzy Ciebie podziwiają, choć sami nie byliby w stanie prowadzić takiego życia. A Ty wyglądasz na osobę szczęśliwą.

Ależ oczywiście, przecież ja wiem, że to, co robię jest potrzebne. Uważam, że ludzie, którzy przeżywają jakiekolwiek frustracje, a często słyszę o tym, że ktoś ma depresję, to wydaje mi się, że chyba nie widzą sensu w tym, co robią. Dla mnie to, co ja tutaj robię, a raczej nawet miejsce, które tutaj zajmuję, wiem, że jest im po prostu potrzebne. I tym dorosłym-chorym, którzy zostali odrzuceni, których nikt nie kochał i dlatego też nie mieli innego miejsca i przyszli tutaj, jak i dzieciom, które na dziesięć miesięcy przychodzą mieszkać w ośrodku w internacie, z daleka od swoich mam, bo wiedzą, że to jest dla nich szansa na rozwój. Ja po prostu wiem, że jestem im potrzebna i to daje ogromne szczęście. Nawet jak moi najukochańsi nawalają to i tak nie ma to znaczenia, bo matka zawsze kocha.

Źródło: www.siodma9.pl

Rozmowę przeprowadziła red. Magdalena Szefernaker, wieloletnia przyjaciółka Jeevodaya. 

„Mama na obcasach” to cykl wywiadów z kobietami, dla których zarówno realizacja zawodowa, jak i posiadanie dzieci są najważniejszymi celami w życiu.