WESPRZYJ TERAZ

Indyjska fala

2021-05-15

Stosy palonych ciał zmarłych, brak miejsc w szpitalach. Indie nie mogą sobie poradzić z kolejną falą pandemii. O sytuacji w tym kraju opowiada doktor Helena Pyz, lekarka pracująca tam od 32 lat.

Beata Zajączkowska: Choć wydaje się, że w Polsce i innych krajach Europy koronawirus powoli odpuszcza, szersze spojrzenie na świat pokazuje, że walka z pandemią się nie skończyła. Z Indii w ostatnich tygodniach napływają dramatyczne wieści. Jak wygląda sytuacja?

Helena Pyz: W liczbach bezwzględnych, którymi jesteśmy bombardowani, sytuacja wygląda strasznie, bo jest ponad 400 tys. zachorowań dziennie, a liczba zarażonych to prawie 22 miliony. Pamiętajmy jednak, że na subkontynencie indyjskim żyje 36 razy więcej ludzi niż w Polsce, czyli ponad 1 mld 300 mln. Zmarło u nas 242 tys. ludzi. Wydaje się, że to dużo, ale jest to ułamek procenta i znacznie mniej niż w całej Unii Europejskiej. Najtrudniejsza sytuacja panuje w dużych aglomeracjach, gdzie żyje po kilkanaście milionów ubogiej ludności napływowej pracującej za dniówkę. Te realia widać było w czasie pierwszego twardego lockdownu, gdy do swych wsi powróciła większość napływowych pracowników i miasta były kompletnie puste. Robiło to piorunujące wrażenie, ale pokazywało też, że najtrudniej będzie chronić najuboższych, bo oni zawsze żyją w ogromnych skupiskach, gdzie nie ma mowy o zachowywaniu dystansu. I z tym mamy do czynienia właśnie teraz.

Beata Zajączkowska: Delhi to pod względem liczby ludności drugie miasto świata. Żyje w nim 30 mln ludzi. Media transmitują stamtąd obrazy przepełnionych szpitali, w których brakuje łóżek, respiratorów, medykamentów, i pokazują, jak parkingi zamieniają się w dodatkowe „gaty”, czyli miejsca do spalania ciał zmarłych. Miejscowa Caritas dostarcza do slumsów nie tylko żywność, ale i podstawowy paracetamol…

Helena Pyz: Moi znajomi ze stolicy piszą mi o stosach palących się ciał. Ich przechowywaniu nie sprzyjają panujące teraz upały dochodzące do 40 stopni. Na początku pandemii, kiedy wybuchały pierwsze ogniska zakażeń, w nieodległym od nas mieście zmarło w slumsach kilka tysięcy ludzi. Oni żyją tak blisko siebie na maleńkim obszarze, że nieprzekazywanie wirusa pozostaje marzeniem. I to mimo że zasłanianie twarzy było już wcześniej powszechne ze względu na duży smog. Pandemia uderzyła zresztą pod każdym względem najbardziej w biedaków. Nasi nauczyciele dostają chociaż połowę pensji, natomiast ci, którzy pracują na dniówkę, nie zarabiają teraz nic.

Beata Zajączkowska: Jeszcze nie tak dawno wydawało się, że sytuacja zaczyna się stabilizować, premier wręcz ogłosił buńczucznie, że Indie zyskały odporność zbiorową i zmierzają do kresu pandemii. Skąd ta nowa fala zakażeń?

Helena Pyz: Złożyło się na to kilka elementów. Przede wszystkim największe w roku uroczystości religijne ku czci boga Sziwy, które odbywają się u źródeł Gangesu. Przez dwa tygodnie przypomina to ogromny jarmark, w którym uczestniczą miliony hinduistów. Na ten czas zniesiony był lockdown, choć wcześniej w czasie bardzo rodzinnego święta Holi wszyscy musieli pozostać w domach. Zorganizowano też międzynarodowe rozgrywki krykieta, a na stadionie było ponad 60 tys. ludzi, i to też trwało kilkanaście dni. Oliwy do ognia dolały jednak wybory, które odbywały się w kilku stanach, przede wszystkich w Zachodnim Bengalu, które premier Modi przeciągnął aż do miesiąca, wykorzystując ten czas do rozgrywek politycznych i organizowania masowych wieców. Kolejnym powodem jest to, że sklepy są pootwierane tylko przez cztery godziny w ciągu dnia, co powoduje natłok klientów. W stołecznym Delhi trwało też przez dwa miesiąca okupowanie ulic przez rolników, protestujących przeciwko nowym przepisom pozbawiającym ich prawa skupu ryżu.

Beata Zajączkowska: Czy naszej rozmowy o obecnej sytuacji nie należałoby w ogóle zacząć od tego, że mieszkańcy Indii nawet w normalnych warunkach mają bardzo utrudniony dostęp do leczenia?

Helena Pyz: Dokładnie tak jest. Szczególnie chodzi o ludzi ubogich i z niższych kast, a oni stanowią większość społeczeństwa. Są oczywiście doskonale wyposażone szpitale ze świetnie wykwalifikowaną kadrą, ale do nich mają dostęp ludzie naprawdę bogaci. Wprawdzie powstało teraz trochę szpitali covidowych, w których leczenie jest bezpłatne, ale to jest wciąż kropla w morzu potrzeb. Dla zobrazowania sytuacji: w największym mieście w naszej okolicy, które ma ponad 4 mln mieszkańców, jest jeden państwowy szpital na 1200 łóżek. Kto się tam może dostać? Z kolei w najbliższym miasteczku jest szpitalik, który ma 15 łóżek na 10 tys. mieszkańców. I mówimy tu o miastach, ponieważ we wsiach są tylko ludzie przeszkoleni, nie ma nawet lekarzy. Kwitnie korupcja, bo każą sobie płacić za każdy gazik czy strzykawkę, a leki wydawane są maksymalnie na dwa dni choroby. Ten system jest od dawna niewydolny i nikt o tym nie myśli. To nie jest tylko sytuacja obecnego kryzysu covidowego. Nie spotyka się tu sytuacji, że ktoś z biednych ludzi ma jakieś oszczędności na wypadek choroby. Znam osoby, które na leczenie matki musiały sprzedać skrawek ziemi, z której się utrzymywały. Dlatego też tak dużo ludzi przychodzi do mojej przychodni. Od państwowego lekarza dostaną leki maksymalnie na miesiąc walki z gruźlicą i nie interesuje tego medyka, co będzie z nimi dalej, a leczenie musi trwać co najmniej pół roku. Takie są realia w Indiach. U nas na stadionie w Raipurze uruchomiono 300-łóżkowy szpital tymczasowy. Leżała w nim jedna z moich znajomych, która powiedziała, że połowa łóżek była zajęta. Sytuacja w różnych stanach jest więc mocno zróżnicowana, jeżeli chodzi o dostęp do opieki, tlenu i potrzebnych lekarstw. Wioski są wciąż miejscami bezpiecznymi. Oczywiście zdarzają się też zachorowania, bo ludzie chodzą do pracy w mieście. Nie ma jednak ich tylu jak w dużych aglomeracjach. Początkowo premier ogłosił, że szczepionka będzie dostępna dla wszystkich chętnych, jednak już się z tego wycofał. Przerażona jestem jednak tym, że tutaj przed podaniem szczepionki nie robi się żadnych badań, ani nawet porządnego wywiadu.

Beata Zajączkowska: Z tego, co mówisz, wynika, że pandemia jeszcze mocniej uwypukliła podziały istniejące w społeczeństwie indyjskim.

Helena Pyz: Tak, oczywiście. Widać to chyba najbardziej na przykładzie rosnących cen żywności. Ryż, który stanowi tu podstawę wyżywienia, w ciągu roku podrożał trzykrotnie. Są wprawdzie tzw. karty biedaka, które pozwalają na zakup ryżu za grosze, ale jest limit 35 kg, który nie wystarczy na wykarmienie rodziny przez miesiąc. Tani ryż jest też brudny i dużo mniej wydajny. A potem już za każdy następny kilogram trzeba płacić 20 razy więcej. Dniówka pracownika w polu to ok. 200 rupii (10 zł). Przed pandemią w przydrożnych jadłodajniach można było się najeść za 50 rupii, a teraz trzeba zapłacić trzy razy tyle. Koszt utrzymania mocno poszybował w górę. Można oczywiście zjeść mniej, ale jak długo to może trwać? Ci ludzie i tak są bardzo wyniszczeni, stąd tak słaba ich odporność i łatwa zapadalność na różne choroby. Niedożywienie hamuje też rozwój dzieci. Lockdown sprawia, że pozamykane są restauracje i w skróconym czasie pracują sklepy, a to też sprawia, że ubodzy są w stanie użebrać znacznie mniej. W kulturze hinduskiej dzieli się tylko tym, co komuś zbywa, to nie jest chrześcijańskie miłosierdzie. Dla moich trędowatych, którzy żyją praktycznie z żebraniny, sytuacja jest wręcz tragiczna. Przy pierwszym lockdownie dostali paczki z żywnością na kilka dni. Bardzo się cieszyli, ale taka jednorazowa pomoc nie zmienia ich dramatycznych realiów życia.

Beata Zajączkowska: Jak pandemia zmieniła wasze codzienne życie?

Helena Pyz: Przeżywamy znowu twardy lockdown, który jest kolejny raz wydłużany, i wątpię, żeby skończył się 19 maja. Przez całe tygodnie banki były pozamykane, brakuje też pieniędzy w bankomatach i nie ma ich skąd pobrać. My, jako organizacja pozarządowa, za wszystko musimy płacić czekami, bo taki jest wymóg prawa, a teraz nikt ich nie chce, bo stają się bezużytecznym papierem. Resztki gotówki, którą mam, trzymam na wypłaty dla naszych robotników, by mieli za co kupić podstawową żywność. Nie można przekraczać granicy stanu. Nie ma transportu publicznego, a prywatny mocno zdrożał, ponieważ benzyna poszła w górę i są limity pasażerów. Wcześniej autobusy jeździły przepełnione, tymczasem obecnie może w nich być zajętych tylko 50 proc. miejsc siedzących. To sprawia, że transport stał się nieopłacalny, więc go nie ma. Ludzie nie mogą np. dotrzeć do lekarzy w przypadku innych chorób niż koronawirus.

Beata Zajączkowska: Po roku pandemii Indie są na krawędzi katastrofy edukacyjnej. Miażdżąca większość dzieci przez ten czas ani razu nie siedziała w ławce szkolnej i nie mogła nawet wziąć udziału w lekcjach zdalnych. Poprosiłaś Polaków o pomoc w zakupie tabletów dla swoich dzieci…

Helena Pyz: Ubogie dzieci, które nie mają sprzętu do nauki zdalnej, straciły rok. Co będzie dalej, czas pokaże, ale wiem, że wielu już nawet 12-, 13-latków, by ulżyć w tym czasie rodzinie, podejmuje różne prace. Niestety, czas kryzysu sprzyja wykorzystywaniu, dostają więc grosze, ale i tak cieszą się, że mogą pomóc rodzicom albo zarobić na talerz ryżu. Wielu z nich może już nigdy nie wrócić do szkoły, tym samym tracąc szansę na godne życie. Stąd moja prośba do rodaków, by pomogli nam w zakupie koniecznego sprzętu (akcja „Tablet dla dzieci trędowatych” na zrzutka.pl). Nie wiemy zupełnie, kiedy rozpocznie się rok szkolny i jak będzie wyglądał. Tu nikt o niczym nie informuje z wyprzedzeniem. To jest moja ogromna troska, przygotować się lepiej do nauczania zdalnego. Nauczyciele już się z tym oswoili. Jeśli uda nam się zakupić tablety dla uczniów najstarszych klas, to jest jakaś szansa na to, by postawić tamę tej edukacyjnej katastrofie. Umiejętność czytania i liczenia w Indiach jest wciąż towarem deficytowym. Myślę, że rodzice przywiozą do nas przede wszystkim młodsze dzieci, i to wcale nie z troski o ich edukację, tylko ze względu na pewność, że u nas nie będą głodne, że my naprawdę o nie zadbamy.

Beata Zajączkowska: Rząd wykorzystuje czas pandemii na przejęcie kontroli nad organizacjami kościelnymi; jest nią także prowadzony przez Ciebie ośrodek.

Helena Pyz: Te działania są podejmowane od dawna, ale w ostatnim czasie przybrały na sile i mają na celu kontrolowanie mniejszości religijnych, jaką jesteśmy także my, chrześcijanie. Prosty przykład – wszystkie konta, jakie mamy, muszą być w jednym państwowy banku centralnym w Delhi. Dotąd mogliśmy je mieć także w innych bankach, choć już od dawna na otrzymywanie pomocy z zagranicy musieliśmy mieć specjalne pozwolenie. Od trzech miesięcy, od kiedy wysłałam do banku odpowiednie dokumenty i otrzymałam potwierdzenie ich przyjęcia, czekam na założenie konta! A bez niego nie mogę otrzymać żadnej pomocy z zewnątrz. Pamiętam, że przed laty uwrażliwiano mnie na możliwość takiego scenariusza. Dziś zaczyna się to ziszczać z powodu kontroli władz zdominowanych przez Hinduską Partię Ludową, promującą ideę Indii tylko dla wyznawców hinduizmu. Na razie jesteśmy pozbawieni możliwości otrzymywania pieniędzy. Nie wiem, jak się utrzymamy, jeśli to dalej potrwa. To jest moje największe zmartwienie, dlatego proszę was o wsparcie materialne, ale również o modlitwę za mnie i moje dzieci.

***

Doktor Helena Pyz - polska lekarka z Instytutu Prymasa Wyszyńskiego, od 32 lat prowadząca w centralnych Indiach Ośrodek Rehabilitacji Trędowatych Jeevodaya i przychodnię, z której korzystają tysiące ludzi.

Źródło: Gość.pl

Rozmawiała: Beata Zajączkowska