WESPRZYJ TERAZ

Helena Pyz: Oni wiedzą, że ja wiem, co to jest ból i strach. Mam za sobą te wszystkie przeżycia, a to bardzo pomaga

2021-02-01

Wszystkim nam potrzeba pozytywnych historii. Nie chodzi o to, żeby epatować nieszczęściem, ale o budzenie wrażliwości ludzi na prawdziwe nieszczęścia, te niezawinione – mówi Helena Pyz, lekarka, która 32 lata temu wyjechała do Indii, by pomagać osobom chorym na trąd. Kierowany przez nią ośrodek Jeevodaya prowadzi przychodnię i szkołę. Helena Pyz trafiła właśnie na listę najbardziej wpływowych Kobiet Roku 2020 Forbes Women.

Jolanta Pawnik: Jak doszło do tego, że znalazła Pani swoje miejsce właśnie w Indiach?

Helena Pyz: Miałam wtedy 40 lat. Dwa lata wcześniej usłyszałam, że założyciel ośrodka Jeevodaya, lekarz ks. Adam Wiśniewski jest ciężko chory na raka i jego czas jest policzony. Rzeczywiście, zmarł niecały rok później. Działałam wtedy w Instytucie Świeckim Pomocnic Maryi, Jasnogórskiej Matki Kościoła, obecnie to Instytut Prymasa Wyszyńskiego i pracowałam jako internistka w warszawskich przychodniach rejonowych. Poszłam więc i powiedziałam, że skoro nie ma nikogo lepszego, to mogę jechać do tych Indii, czemu nie, jestem wolna, nie mam rodziny. Policzyłam szybciutko, że tutaj w rejonie mam trzy tysiące pacjentów, a tam była mowa o kilkunastu tysiącach trędowatych. Potrzeby były nieporównywalne.

W Polsce trądu nie znamy, na szczęście. Co Pani wiedziała o tej chorobie?

Nic nie wiedziałam, prawie nic. Podręcznik do dermatologii, z którego się uczyłam o trądzie, nic nie mówił. Jedynie jakieś wspomnienie, że taka choroba istnieje. Nie miałam więc żadnego pojęcia, ani zielonego, ani bladego, ani żadnego. Aż wstyd powiedzieć. Pojechałam bez żadnego przygotowania, nie miałam czasu.

Najpierw długo czekałam, bo ks. Adam właśnie chorował, a jego współpracowniczka nie miała czasu i dopiero po jego śmierci przysłała mi zaproszenie. W tamtych czasach trzeba było mieć zaproszenie, żeby mieć paszport. Potem czekałam na wizę i jeszcze na bilet. Wtedy do Indii LOT latał jeden raz w tygodniu. Proszę sobie wyobrazić, dostałam zaproszenie chyba w sierpniu, kiedy złożyłam wszystkie papiery i poszłam zamówić bilet, to pierwszy możliwy był w lutym następnego roku. I tak się stało. Poleciałam 14 lutego 1989 roku. Ówczesny prymas Polski, kardynał Józef Glemp, dał mi na drogę kopertę, było w niej 2 tys. dolarów. Na wszelki wypadek. Bardzo się przydało.

Miała Pani jakieś wyobrażenie o Indiach, poza orientalnym, kolorowym?

Żadnego. Wujka Google nie było, nie miałam gdzie szukać informacji, nie miałam za bardzo na to czasu, bo pracowałam prawie do końca. Przed samym wyjazdem udało mi się przejść na rentę, bo po chorobie Heine-Medina, którą przeszłam w dzieciństwie, miałam kłopoty z poruszaniem się. Wszystko to były, ja to nazywam, jakby „puzzle Pana Boga”. Wszystko w moim życiu było tak ułożone, że zdążyłam załatwić i pozamykać przed wylotem swoje sprawy w Polsce. Swoją drogą, ta renta, najpierw czasowa, potem już stała, przeszła w końcu w emeryturę i bardzo się przydaje. Mam na bilety do Polski i krótkie wakacje.

Przyjechała biała kobieta z Polski… Jak na Panią zareagowali podopieczni ośrodka? Czy poczuli solidarność z Pani niepełnosprawnością, doświadczeniem choroby?

Jak najbardziej. Ja jestem ich, nie różnię się od nich. Oni wiedzą, że ja wiem, co to jest ból i strach. Mam za sobą te wszystkie przeżycia, a to bardzo pomaga. Może to niezbyt dobrze zabrzmi, bo przecież nie życzę moim kolegom po fachu, żeby przechodzili jakieś choroby, ale dobrze jest znać życie z pozycji pacjenta. Dobrze jest znać i takie życie. Pacjent nie może mi powiedzieć „bo ty nie wiesz”. Wiem, bo sama przeżyłam.

To jeden plus, drugi jest taki, że to Polacy 51 lat temu założyli ośrodek Jeevodaya i od nich płynie pomoc finansowa. Oni to doskonale wiedzą. Dla nich biały człowiek to błogosławieństwo.

Pierwsze osiem lat po przyjeździe byłam sama. To były chude lata. Inflacja była wielka,  nie mieliśmy pieniędzy na podstawowe potrzeby. Głód zaglądał nam w oczy, w ośrodku brakowało ryżu, czyli podstawy jedzenia. Mieliśmy długi. Na kredyt kupowało się rozmaite rzeczy i przyszedł moment, kiedy trzeba było zacząć sprzedawać wszystkie dobra. Wszystko – łóżka, wyposażenie. Organizacja sekretariatu w Warszawie i pomoc od polskich ofiarodawców, regularna i systematyczna, uratowała ośrodek od zagłady.  Pierwsze pieniądze, grube tysiące, przewoziłam w kieszeniach spodni, bo nie było wtedy jeszcze łączności między bankami. Zamieniałam dolary na rupie na czarnym rynku, gdzie zawsze mogli mnie złapać. Do dziś nie wiem, skąd miałam tyle odwagi. Te znajomości z cinkciarzami… coś strasznego. No, ale nie było wtedy innego wyjścia.  Teraz pomoc jest systematyczna.

Ośrodek Jeevodaya to przede wszystkim przychodnia i szkoła. Dużo Hindusów choruje na trąd?

W tej chwili ta liczba bardzo się zmniejszyła. Na początku diagnozowałam ponad 500 nowych przypadków rocznie, a w zeszłym roku było 56. Ale przychodzą młodzi ludzie, dawniej przychodzili starsi, teraz coraz młodsi. To świadczy o wzroście świadomości choroby. Trąd wykluwa się w bardzo różnym tempie u różnych ludzi. Nie wiadomo, kiedy ją łapiemy i od kogo. Przychodzą przeważnie ze wsi, ale gdzie i od kogo złapali? Najpierw badamy krąg rodzinny, bo im dłuższy kontakt z chorobą, tym ryzyko większe. Ale jedni przyprowadzają członków rodziny, a inni nie. Zdarzało mi się diagnozować chorobę u 3, 4 osób w jednej rodzinie. Kiedy leczenie obejmuje wszystkich, którzy mają zmiany, jest skuteczne w 100 proc. Szczególnie, kiedy chorobę wychwyci się we wczesnym stadium. Dopóki nie zniszczy nerwów, nie zostawia żadnych śladów. Trąd wywołuje bakteria podobna do gruźliczej. To też prątek, bardzo podobny morfologicznie, tylko ma inne powinowactwo. Atakuje praktycznie wyłącznie osłonki mielinowe nerwów obwodowych. Pozostałość trądu to właśnie zniszczone nerwy i utrata czucia, dopiero potem wiąże się to z ranami, oparzeniami. Chorzy po prostu nie czują i to jest przekleństwo.

My skarżymy się na ból głowy i lecimy do lekarza, a oni nie czują, jak im np. szczur obgryza palce. Miałam takie przypadki. Często tracą w ten sposób palce, szczególnie w nocy, bo nie widzą tego szczura, a już na pewno nie czują. Po prostu nie czują jak tracą palce albo końcówki nosów.

W Azji chorzy z trądem zawsze byli odrzucani i stygmatyzowani. Czy to się zmienia?

W Indiach stygmatyzacja jest nawet silniejsza, bo ponad 80 proc. mieszkańców to hinduiści. Dla nich duże znaczenie ma system kastowy. Ten, kto choruje, jest sam sobie winien i wypada poza kastę. Niezależnie z jakiej kasty pochodzi, jest przeklęty. Wyrzucony ze wsi. Rodzina się wyrzeka. To często nie jest tak, że kamieniami w niego rzucają, ale jak rodzina usłyszy, że jeśli chory nie zniknie z miejsca zamieszkania, to nie będą mieli dostępu do wody, to chorzy odchodzą sami. Uciekają.

Mieszka u nas kobieta, która z tego powodu zostawiła pięcioro dzieci. Jest wyleczona, ale ma znamiona trądu. Nadal mieszka u nas, bo dzieci, dorosłe już, proszą ją czasem, by popilnowała dzieci, ale miejsca dla niej na stałe nie ma.

Przez te wszystkie lata mieszkańców ośrodka przybywało. Zostawali u nas pacjenci, którzy musieli być leczeni na miejscu. Zostają ci, którzy nie mają dokąd pojechać. My ich zatrudniamy.  Kiedy człowiek staje się potrzebny, odzyskuje swoją godność. Widziałam to wiele razy. Przyszła do mnie kiedyś młoda dziewczyna bez palców u rąk i powiedziała, że ma ciężkie myśli. Zapytałam: „Kalpana, może byś uczyła dzieci alfabetu, liczenia, tabliczki mnożenia w klasie zerowej?”. I ona tymi kikutkami palców pisała na tablicy litery i cyfry. Natychmiast odzyskała siły i godność. Pamiętam, kiedy przygotowywaliśmy młodzież do Dni Młodzieży w Krakowie, bo pojechało ich osiemnaścioro, któregoś dnia mieli zadanie, by powiedzieć o ważnych kobietach w swoim życiu. Ktoś tam mówił „mama”, „babcia”, jedna dziewczyna powiedziała „mama nigdy nie miała dla mnie czasu, dla mnie najważniejsza jesteś Ty”, ale większość powiedziała, że najważniejsza była Kalpana, ta nauczycielka z klasy zerowej. Proszę sobie wyobrazić, jak ona te dzieciaki musiała kochać. I jak bardzo się odrodziła, tylko dlatego, że ją zatrudniłam. Nie była już pacjentką, która tylko odbiera nasze usługi, była komuś przydatna.

Kiedy możesz pomóc, nawet w najmniejszym zakresie, to czujesz się dowartościowany. Jesteś „kimś”. Mój aptekarz – po 4 klasach szkoły podstawowej – zakłada opatrunki tak, że mogą się schować wszystkie polskie pielęgniarki! Naprawdę. Swoimi okaleczonymi dłońmi, zniekształconymi paluchami. Pamięta wszystkie leki, podpowiada mi, kiedy coś czasem zapomnę. Pracuje, zarabia na swoją rodzinę, ma trzech synów. Jego historia także jest tragiczna, bo młodszy brat wyrzucił go z domu po śmierci rodziców. Teraz jest jednym z moich przybranych synów.

Ile podopiecznych ma ośrodek Jeevodaya?

Obecnie, z powodu pandemii, jest nas bardzo mało, niecałe 200 osób, ale bywało ponad 500. Kiedy przyjechałam, było tu 220 osób, w tym 150 dzieci. Ks. Adam założył szkołę w 3, 4 roku działalności. To była szkoła prywatna, dzieci uczyli trędowaci, którzy mieli jakieś wykształcenie. Gdyby nie szkoła, te dzieciaki chodziłyby z rodzicami żebrać, bo nawet jeśli były zdrowe, a choroba była w rodzinie, szkoły państwowe nie chciały ich przyjmować. Zresztą chorzy na trąd i z widocznymi znamionami trądu nie mają tutaj szans na pracę, są skazani na żebractwo. Najmłodsze trędowate dziecko w ośrodku miało 5 lat.  Z roku na rok uczniów przybywało, musiałam dobudować budynek. Zawsze przyjmowałam więcej dziewcząt, bo w tym kraju są w gorszej sytuacji.

Dzieci mieszkają u nas przez 10 miesięcy roku szkolnego. Na wakacje każę rodzicom ich zabierać, bo moi nauczyciele muszą odpocząć, ale też dzieciaki nie mogą stracić kontaktu z rodzinami. Zresztą wychowujemy je i trzymamy, żeby kiedyś pomogły swoim starym, niedołężnym, trędowatym rodzicom. Na początku były różne zasady, niektóre dzieci zostawały, ale teraz nie robię wyjątków. Tym bardziej, że u nas jednak jest pewien reżim, trzeba się regularnie myć, zgłaszać o odpowiedniej porze na posiłek, bo jak się nie zgłosisz, to nie dostaniesz, a dzieciom potrzeba trochę swobody, wakacji.

Wiele z nich ma za sobą traumatyczne wydarzenia. Tak jak Patrycja, jedna z Pani przybranych córek.

22 lata temu tata i wuj przynieśli mi taką nędzę… Miała 4 miesiące, a ważyła niecałe 2kg. Miała zapalenie płuc. To było 10 dni po śmierci chłopczyka, któremu dałam na imię Philip. Jego mama także umarła przy porodzie, a on zmarł na moich rękach niecały miesiąc później. To było straszne przeżycie. A 10 dni później przynieśli mi tę wychudzoną dziewczynkę. Ona się w ogóle nie rozwijała. Pomyślałam: Boże, następne dziecko, żeby mi umarło na rękach…  ale z drugiej strony, na wsi na pewno umrze, a ja może utrzymam ją przy życiu. No i jest Patrycja. Sporo choruje, miała żółtaczkę, ma alergie. Ale jest. Dobra i dzielna, bardzo kochana.

Wiele dzieci przyjęłam po śmierci ich matek, ale też były takie zwyczajnie porzucone. Po chorych na trąd jest to ważna grupa dzieci w naszym ośrodku. Mamy Basieńkę. Jest przepiękną dziewczyną, starszą o rok od Patrycji. Matka jej nie chciała, bo wyglądała, jakby miała wodogłowie. Jest naszą największą radością. Nie mówi, ale my się z nią porozumiewamy. „Happy birthday” śpiewa prześlicznie, z każdej okazji i bez przerwy. Jest bardzo wrażliwa na muzykę, ciągle dopomina się o mp3, potrafi słuchać muzyki cały dzień.  Zaczęła chodzić, kiedy miała 9 lat. Kiedy zrobiła pierwszy spacer z kuchni do mojego biura, dzieci krzyczały wszystkie po kolei „ojej, ona chodzi, ona chodzi”. Przyszła i zaczęła tańczyć przed moim biurkiem, to była wielka radość.

Ośrodek Jeevodaya to także przychodnia lekarska.

Ja i moi współpracownicy jesteśmy do dyspozycji mieszkańców cały czas, w każdej chwili można przyjść po doraźną pomoc, taki polski SOR. Dwa dni (we środę i czwartek) przyjmujemy pacjentów z zewnątrz. Co dwa tygodnie przyjmujemy też w innej przychodni 50 km od nas. W piątki, soboty jeździliśmy zwykle do kolonii trędowatych, by zająć się tymi, którzy nie mogli do nas dotrzeć.  Teraz, przez pandemię, wszystko się pozmieniało, nie jeździmy. Ponieważ wszystko u nas jest za darmo, przychodzą po pomoc nie tylko trędowaci, także biedni ludzie. Wśród nich ciągle jeszcze jest trochę przypadkowych odkryć trądu. Każę rozebrać się pacjentowi, żeby go osłuchać, patrzę, a tu plama na plecach. Pytam go, skąd ma, ale on przecież nie widzi swoich pleców, dopóki ktoś mu nie powie. Albo przychodzi ktoś do mnie z oparzeniem na ręce, a nie wie skąd to oparzenie, bo nic nie czuł.

Wasi pacjenci nie boją się, że się zarażą trądem?

Ludzie w okolicy przyzwyczaili się już do tego, że trędowaci tu mieszkają i nikomu nie dzieje się żadna krzywda. Trochę ludzi przychodzi z zewnątrz do pracy i oni też są świadectwem, że można się nie zarazić. Ja jestem tutaj ponad 30 lat i też nie zachorowałam. Pomału, pomału przełamuje się bariera lęku i odrzucenia.

Wyraźnie widać to teraz, kiedy szkoła działa w nowym budynku. Od czasów ks. Adama wiele się tutaj zmieniło. Nasza szkoła działa już na prawach państwowych, zaświadczenia szkolne są uznawane w innych szkołach i wyższych uczelniach, nasi uczniowie bardzo dobrze wypadają na egzaminach. Wraz z nowym, większym budynkiem zaczęły uczyć się u nas dzieci naszych pracowników, potem inne dzieci z okolicznych wiosek, które są przywożone przez rodziców. Mamy prawdziwą integrację i to jest moja największa radość. Nasi wychowankowie są zapraszani do domów innych dzieci na różne uroczystości, uczą i bawią się razem.  Cieszę się, że coś przełamuje się w tej społeczności, że tego dożyłam.

Może to też brakujące „puzzle Pana Boga”?

Może tak. Kiedy przyjeżdżają inni ludzie, moi trędowaci wiedzą, że to jest ktoś, kogo interesuje ich życie. To jest dla nich bardzo ważne. Zawsze mówiłam moim wolontariuszom, że nie jest ważne, ile zrobią, ale czy będą z tymi ludźmi naprawdę. Byli tacy, którzy się chowali, bali się. Byli też tacy, którzy naprawdę szli do ludzi, siadali koło nich, rozmawiali. Na migi, bo przecież języka nie znają. Dla moich ludzi bardzo ważne jest okazywanie sympatii i uśmiech, dla mnie też.

Kiedy przyjeżdżam do Polski, zawsze mam zaplanowanych wiele spotkań i choć nie jestem medialna, udzielam wywiadów. Nie dlatego, żeby się chwalić, ale po to, żeby moim podopiecznym było lepiej. Te spotkania to ładowanie akumulatorów i wystarczają mi na długo. Ludzie zapewniają o modlitwie, naprawdę przejmują się losem „moich” dzieci. Wszystkim nam potrzeba pozytywnych historii. Nie chodzi o to, żeby epatować nieszczęściem, ale o budzenie wrażliwości ludzi na prawdziwe nieszczęścia, te niezawinione. Takich ludzi trzeba najbardziej wspierać, tam gdzie jest niezawiniona bieda.

Skąd u Pani tyle siły?

Bóg daje siłę. Od 10. roku życia ruszałam się źle. Chodziłam o kulach, teraz jestem na wózku, ale to nie ogranicza mojej pracy. Pracuję przecież głową. To nie jest praca fizyczna.

Rozmawiała Jolanta Pawnik

Źródło: https://www.hellozdrowie.pl/